niedziela, 30 grudnia 2012

Wyobraźnia wrogiem nocnych marków.



Każdy z nas ma takie historie. Wracałam pociągiem i w przedziale siedział przerażający gość. Szłam ciemną alejką i zobaczyłam kogoś za mną, kto wystraszył mnie do tego stopnia, że zaczęłam biec. Wyjrzałam przez okno  i zobaczyłam w krzakach ruch, który sprawił, że oblałam się zimnym potem. Schodząc do ciemnej piwnicy rozpaliłam wszystkie światła. Ktoś wyrwał mnie z zamyślenia czy snu tak gwałtownie, że aż stanęło mi serce.

Dlaczego noc? Dlaczego ciemność? W dzień wszystko jest jasne. Widzimy, co się dzieje. Ludzie nie śpią, zajmują się swoimi sprawami. Gdy słońce zachodzi i światła gasną, nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co znajduje się pięć centymetrów od nas, nie mówiąc o dalszych miejscach. Nie mamy też nic do roboty, więc mózg zaczyna obiera swój własny kierunek. A lekkie, przenikające jasności – czy to księżyca i lamp ulicznych, czy lampki nocnej, tworzą tylko cienie, które przybierają różne kształty i które są pożywką dla naszego znudzonego umysłu. I wtedy wszystko, co normalnie byście pominęli, nagle zmienia się w okropne potwory, morderców i tak dalej.

Ja z natury jestem osobą bardzo tchórzliwą jeśli chodzi o wszelkie strachy, horrory, zjawiska nadprzyrodzone i tak dalej. Moja ogromna wyobraźnia uwielbia takie rzeczy. Chyba też trochę się boję z niepewności – bo choć jestem przekonana, że wampiry czy wilkołaki nie istnieją, tak co do duchów już takiej pewności nie mam. Czasem daję się też ponieść tym wszystkim teoriom spiskowym i trochę ogarnia mnie strach – bo co, jeśli na świecie dzieje się coś, o czym wie tylko garstka osób?



Z drugiej strony, uwielbiam oglądać wszelkie seriale, filmy, czytać książki, przeglądać zdjęcia i artykuły na takie tematy. Creepypasty, horrory, sfotoszopowane zdjęcia, zaginieni, dziwne odkrycia, niewyjaśnione sprawy. I choć często za to płacę tym, że ciężko mi spać albo śnią mi się koszmary, to wciąż to robię. Oczywiście, jak każda rozsądna osoba – w środku nocy, przy słabym świetle i śpiących domownikach. I wtedy, gdy akurat zachce mi się do łazienki. I tym sposobem dwie pary drzwi i dwa metry dzielące mnie od łazienki stają się trzema piętnastometrowymi murami i głęboką rzeką, a ja zamieniam się w sprintera. 

Natomiast jeśli podczas takiego maratonu strasznych historyjek mój tata wparuje mi do pokoju, szczególnie w środku nocy, mało nie dostaję zawału. 


Każdy ma swój pogląd na rzeczywistość. Każdy wierzy w co chce. Jedni uważają, że takie dziwne, niewyjaśnione zjawiska to nasza wyobraźnia i bujda. Inni wątpią. A reszta w nie wierzy.
Czy to dziwne? Tak. Zdecydowanie. Czy nienormalne? Na pewno nie. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do takich spraw, czasem każdego dopadają takie irracjonalne myśli, że ktoś mógł się wkraść do mieszkania, choć jest zamknięte na cztery spusty, albo że cień gałęzi to czyjaś ręka. Ty też tak masz, prawda? A jak nie ty, to ktoś, kogo znasz.

Wiele osób musi sobie jakoś radzić ze swoimi śmiesznymi strachami. I na przykład śpią oni z włączoną lampką. Swego czasu miałam koleżankę, która musiała mieć cicho włączone radio. Mi lampka ani nie jest potrzebna, ani nie przeszkadza, a muzyka wchodzi w grę tylko, gdy jestem bardzo, bardzo zmęczona i nie mogę zasnąć. W innym wypadku po prostu leżę i jej słucham – zaśnięcie jest niemożliwe. Znam też ludzi, którzy muszą mieć odpowiednio ustawione meble w pokoju, którzy nie mogą powiesić sobie na szafie koszuli, którzy muszą mieć pewne rzeczy w odpowiednim miejscu - telefon, okulary, szklankę wody. Mają włączony telewizor, otwarte/zamknięte okno. Za to coś, czego ja bezwzględnie pilnuję to zamknięte drzwi od pokoju. Każdy ma swoje małe dziwactwa, dzięki którym czuje się bezpieczniej, choć tak naprawdę nic one nie zmieniają. Ale skoro nikomu nie przeszkadzają i nikomu krzywdy nie robią - czemu nie.

Ale są też osoby, którym wyobraźnia nie pozwala normalnie funkcjonować. Problem zaczyna się w momencie, gdy strach jest tak przejmujący, że nie jesteśmy w stanie spać bez kogoś obok nas. Gdy światło musi być zapalone, gdy zaczynamy zamykać wszystko na cztery spusty, gdy podskakujemy słysząc najmniejszy dźwięk. Problem zaczyna się, gdy wyobraźnia miesza nam w rzeczywistości. I tego mam nadzieję żadne z was nie doświadcza i nigdy nie doświadczy.

Według mnie nasze małe fobie i strachy są powodem do śmiechu i nie można ich brać na poważnie. Nie można się wkręcać, trzeba umieć sobie radzić z wyobraźnią i zwalczać nasze senne potwory uśmiechem. Każdy się czegoś boi i nie jest to nic złego. Wręcz często jest tak, że strach jest dowodem na wyobraźnię, na myślenie, na ciekawość świata - bo potwory nie biorą się znikąd. 


Pamiętajcie, że wasze strachy są jedynie wytworem waszego umysłu. To wy je tworzycie i tylko wy możecie je zniszczyć. 


Zostawiam was z tym tematem o idealnej godzinie. 




sobota, 29 grudnia 2012

Przepraszam, jak to łatwo powiedzieć.



            Najpierw jest powód. Zazwyczaj błahy, jakiś malutki. Czasem mega ważny i istotny. Potem nakręcanie się, złość, krzyki, wytykanie błędów. A potem cisza. I zaczyna się zabawa, temat mojego tekstu. Przepraszanie.

           Są miliony sposobów na przepraszanie. Naprawdę. Kwiaty, czekoladki, śmieszne liściki, prezenty, błagania. Ale nie tutaj leży problem. Bo żeby przeprosić trzeba trochę się nagiąć. Nikt nie lubi przyznawać się do błędów. No bo dlaczego zawsze my mamy przepraszać?! Może i nie mamy do końca racji, ale to nic nie znaczy! Przecież kłócą się dwie osoby, skąd mamy wiedzieć która powinna przepraszać. Tak, i to właśnie jest ten problem. 
Nie powinniśmy podchodzić do problemu tak dumnie. Na początku warto się zastanowić, o co tak właściwie poszło, czy jest sens się o to denerwować i najważniejsze, czy przypadkiem nie jest to trochę nasza wina. A potem działamy :)


Pierwsza sprawa:


No właśnie. Ja rozumiem, że żyjemy w XXI w. Mamy internet, telefon i różne inne dziwne rzeczy. Ale błagam, przeprosiny to nie byle co, trzeba to zrobić twarzą w twarz jeśli ta druga osoba <przepraszana> jest dla nas ważna.
Wiem, że łatwiej jest powiedzieć "Sorry, nie chciałam/łem", ale tu nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby pokazać, iż nam zależy, nie chcemy bólu i cierpienia. Wiec z głębi serca i duszy musimy chcąc nie chcąc użyć słów "przepraszam" czy "wybacz". Bo one właśnie temu służą. Po tym można poznać prawdziwą skruchę przepraszającego.  Kiedy jesteśmy pewni, że chcemy to zrobić to nie powinno być żadnego problemu.

Dalej zazwyczaj są RZECZY, za które musimy przepraszać.



Powszechnie znane powiedzenie "Jak Polak głodny to zły" sprawdza się w 100%. Niestety znam to z autopsji, kiedy jestem głodna to bez kija nie podchodź ;)
Ale są także inne powody - mamy koszmarny humor, chodzimy i warczymy na wszystkich za wszystko. A później trzeba iść i przepraszać. Najgorzej w szkole, kiedy nie mamy ochoty z nikim rozmawiać, a trudno się bez tego obejść. Myślę, że warto wtedy zacisnąć zęby i posłuchać dobrej muzyki albo wszamać coś słodkiego. 

Inna sytuacja, irytuje nas zachowanie kogoś z kim spędzamy czas. Jakieś głupoty, rzeczy na które nie zwracamy uwagi normalnie. Siostra siorbie gorącą herbatę, kumpela powie coś z pełnymi ustami i ogarnia nas chęć mordu. Ta złość bierze się zupełnie z powietrza. Takie zwykle odnosimy wrażenie (ja wiem, że to GŁÓD ;)).
Nie jest to łatwe ale musimy mocno się ugryźć w język, żeby nie palnąć czegoś, czego potem będziemy żałować.
Bo paplać w złości każdy umie, ale potem to odkręcać...już nikomu się nie pali. Nie krytykujmy innych podczas kłótni, nikt tego nie lubi. Starajmy się nauczyć dyplomacji. To ratuje prawie z każdej opresji.


Kolejna sprawa! Przeprosiny w relacjach z bardzo bliskimi ludźmi.


Hahaha, przeprosiny w związkach to urocza sprawa. Obrazek powyżej wszystko idealnie opisuje. Naprawdę. Płacz to sposób na przebłaganie faceta. Zdradzę wam w sekrecie, że to mój ostatni ratunek w kłótniach z chłopakiem. Żeby przeprosić dziewczynę.. oooo to się trzeba namęczyć. Współczuję. Ale nie jest też tak, że się nie da. Wszystko się da, pomimo rzeczy o którą poszło.
A kiedy uda się wszystko naprostować, oh i ah pozostaje tylko napawać się idealnymi metodami i pilnować, żeby powody do przepraszania zdarzały się jak najrzadziej.
Między kumplami <dwoma facetami, bądź w przyjaźni damsko-męskiej, jeśli ktoś wierzy ze takowa istnieje> jest prościej. Z facetami jest tak, że oni nie potrzebują zbędnych słów czy poddańczych gestów. Jeżeli już się zdecydują przepraszać to odbywa się to szybko, szczerze i bezboleśnie. Podziwiam i czasem brakuje mi tego w przyjaźniach kobiet. Choć i w takich się zdarza.

Kłótnie z rodzicami to zupełnie inna bajka. Nienawidzę kłócić się z mamą. Ona ma identyczny charakter  jak ja. I często jest tak, że jedno z rodziców ma taki sam charakter jak my. To dopiero armagedon kiedy dwie takie same osobowości zaczynają się kłócić. Myślę, że takie sytuacje są nieuniknione i trzeba nauczyć się z nimi radzić. Musimy umieć przepraszać. Koniec i kropka.
Powinniśmy także umieć przyjmować przeprosiny. Nie dawajmy się błagać w mało ważnych sprawach. W znaczących sprawach zaś czekajmy na godne przeprosiny.
Nie udawajmy niedostępnych jeśli komuś zależy. Warto wybaczać, bo może kiedyś to do nas wróci.


I może na zakończenie o tym, żeby nie zawsze przepraszać tak jak radzą inni. Zastanówmy się dobrze zanim coś zrobimy. Bo głupio potem przepraszać za kilka rzeczy zamiast za jedną ;)



piątek, 28 grudnia 2012

Dwulicowość i inne używki

Dwulicowość - temat rzeka, prawda? Zacznijmy od definicji.
Hipokryzja (dwulicowość) (od gr. ὑπόκρισις hypokrisis, udawanie) – fałszywość, obłuda. Zachowanie lub sposób myślenia i działania charakteryzujący się niespójnością stosowanych zasad moralnych. Udawanie serdeczności, szlachetności, religijności, zazwyczaj po to, by wprowadzić kogoś w błąd co do swych rzeczywistych intencji i czerpać z tego własne korzyści.

     Każdy z nas zna kogoś, kto jest dwulicowy. Ba! Każdy z nas gdzieś, kiedyś był/jest dwulicowy. Nie oszukujmy się. Nie ma ludzi którzy zawsze i wszędzie zachowują się tak samo. Czasem jeśli się zapomnimy słyszymy teksty w stylu "Co się z Tobą dzieje? Co ci się stało dziś? Kim jesteś i co zrobiłeś...?"

Może trochę to przykre, ale prawdziwe.







    Mówią, że jest to jedna z największych, najpopularniejszych chorób dzisiejszego społeczeństwa. Czy ja wiem... To raczej rzeczywistość. Czemu "używamy" fałszu w życiu? Bo tak trzeba. Bo nie możemy być dla każdego taką samą osobą. Znaczy możemy ale kto by nas lubił? To nie o to chodzi, żeby być fałszywym zawsze. Ale jeśli mamy przyjaciela to przy nim zawsze możemy być sobą, niezależnie czy mamy zły czy genialny humor. A przy grupce znajomych udajemy, że wszystko jest świetnie. Tak jest i nic na to nie poradzimy. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest to "dobra" dwulicowość. Bo nikogo nie krzywdzi. Nie robi nic złego. Ale myślę, że warto czasem pokazać tą prawdziwą twarz. 



       Ale jest też druga strona, ta "zła" dwulicowość. Kiedy robimy komuś krzywdę. Świadomie, nieświadomie. Nieważne. Dwulicowość to dwulicowość nie zależnie czy zła czy dobra. Warto się jej wystrzegać.

      Zacznijmy od nieświadomej. Sytuacja gdzie mówimy coś, a życie zmusza nas do zrobienia czegoś innego. Bardzo rzadkie! Bo zawsze jest jakieś wyjście. Zawsze. I powinniśmy go szukać.To procentuje w naszych znajomościach. Trzeba szczerości w życiu, jeżeli dzieje się coś złego musimy rozmawiać. I wtedy nawet jeżeli robimy coś innego niż powiedzieliśmy, to nie wyrządza to aż tak dużej krzywdy.




      No i świadoma! I tu się zaczyna ten temat rzeka. Co sprawia, że ludzie są dwulicowi? Charakter? Sytuacja? Czy podświadoma chęć bycia złym przez chwile? Nie wiem i myślę, iż nikt tak na prawdę nie wie. Bo skąd. To jakby leży w naszej naturze.
Jest to przykra cecha <chyba tak to mogę nazwać>, nikt jej nie lubi u innych, nie widzi u siebie. 
Mówimy jedno, myślimy drugie a robimy jeszcze coś innego. Często wszystko zaczyna się od plotek. Usłyszymy coś, rozłożymy na części pierwsze w głowie i zaczynamy knuć. Ja wiem, może to duże słowo. Ale tak jest. Może uda nam się coś na tym ugrać.
No więc wplątujemy się w daną sytuację i dzieje się. Jesteśmy słodcy dla pewnych osób, obgadujemy ich wrogów. A później kiedy nie patrzą podlizujemy się właśnie tym wrogom. Liczymy na to, że wszyscy będą o nas myśleć dobrze, ale między sobą będą się kłócić. OH! Jak wtedy nam fajnie, bo jesteśmy tacy lubiani. A inni są tacy źli i niedobrzy. Ale musimy lawirować, kręcić, kłamać, martwić się, że coś nie wyjdzie. I to nas niszczy. Znaczy niektórych, bo zdarzają się także ludzie, którzy czerpią z tego przyjemność. Lubują się w niszczeniu życia innych, przyjaźni, związków. Czasem z zazdrości, złości a czasem ot tak sobie. Ja osobiście nie rozumiem ludzi którzy pocieszają ofiarę pisząc zwycięskiego smsa do krzywdziciela. Ale to ich życie. I wiem już teraz, że ktoś kto tak postępuje nie skończy dobrze. Prosty fakt.


      I ważne pytanie: co mamy zrobić z dwulicowością? 
Walczyć, olać, unikać? Moim zdaniem po trochu każdego. Jeżeli wiemy coś o jakimś spisku, warto delikatnie wybadać sprawę i pomóc wyjść jej na jaw. Trochę olać jeżeli ktoś na nas próbuję się wybić i coś ugrać. No i oczywiście unikać. Bo po co się plątać w jakieś dziwne sprawy, które potem niekoniecznie na dobre nam wyjdą.Szczerość jest najlepsza, bez względu na to, jak bardzo boli. Myślmy o swoim sumieniu. Bo lepiej trochę się wysilić i pilnować niż potem irracjonalnie się bać, czy zastanawiać jak zdjąć ten ciężar z barków.





środa, 26 grudnia 2012

Gdy struś ciągle ucieka.

Ludzi można różnie szufladkować i dzielić. I każdy z nas to robi. Biedni, bogaci. Mądrzy, głupi. Czarni, biali, żółci. Leniwi, pracowici. Blondyni i bruneci. Domatorzy i dusze towarzystwa. Ja widzę jeszcze jeden podział. Goniący i gonieni. 

O co mi chodzi?

Jeśli jesteś typem kojota, to Ty zabiegasz o uwagę innych. Odzywasz się, piszesz, dzwonisz. Zagadujesz o spotkania, o wyjścia. Zwykle więcej słuchasz niż mówisz. I dziwisz się, że dajesz z siebie tak dużo, a zyskujesz mało. A tym, co chcesz otrzymać, jest po prostu zainteresowanie, uwaga i przyjaźń. Ewentualnie miłość.

Jeśli jesteś strusiem, to za Tobą ludzie biegną i do Ciebie lgną. Lubią Twoje towarzystwo i chcą się z Tobą dzielić swoimi myślami, przeżyciami. No i najważniejsze, chcą znać Twoje zdanie i Twoją opinię. Zwykle tych osób masz na tyle dużo, że nie jesteś w stanie poświęcić każdemu tyle czasu, ile by chciał. Albo jesteś wybredny i przebierasz. Lub nie widzisz tej sytuacji.

Warto też uświadomić sobie, że nic nie jest czarne lub białe. Ja w swoim życiu teraz widzę mniej więcej równowagę, wcześniej chyba byłam głównie takim właśnie kojotem. To zależy. Określenie naszego typu odnosi się do jednostki, bo rzadko jest tak, że wokół jednej osoby zbiera się kółeczko adoracji albo jedna osoba za wszystkimi biega. Choć się to zdarza.

W zasadzie pozornie ten podział nie ma znaczenia. W końcu nie chodzi o to, by wyliczać sobie, ile kto z siebie da, prawda? Jednak chciałabym napisać o pewnym skrajnym przypadku. 


Zapewne każdy z Was kiedyś znalazł się w sytuacji, gdy bardzo o kogoś zabiegaliście, a ten ktoś totalnie was ignorował. Albo pozornie wszystko było dobrze, lubił się z Wami nawet widywać, ale... Sam nigdy nie wyszedł z propozycją spotkania. Nie zadzwonił i nie napisał. Nie wysłał głupich życzeń na święta. Znacie to? Wiem, że tak.


To zawsze jest przykre. Lubicie kogoś tak bardzo, że z ochotą z nim rozmawiacie przy każdej okazji i chcecie spędzać z nim dużo czasu. Może się też zauroczyliście. Ja nie mówię tu oczywiście o obsesji, bo to każdego odrzuca. Ale raz na jakiś czas się odzywacie, zagadujecie - a może kawa, może ciastko. Może spacer albo zakupy? A może po prostu wpadnij do mnie, posiedzimy i pogadamy. 

A ta osoba się zawsze zgadza. I siedzicie razem, i jest fajnie. Daje Ci nadzieję na kontakt, na przyjaźń, może daje też jakieś sygnały na coś więcej. A mimo to ona nie pamięta o tym, by zadzwonić do Ciebie, by zaprosić Cię na swoje urodziny i by złożyć Ci życzenia przy okazji jakiś świąt. Gdy się przestajesz odzywać i czekasz, a potem przypadkiem na siebie wpadacie, ta osoba nagle mówi "Czemu się nie odzywasz? Zadzwoń do mnie to się spotkamy!". Nie ona. TY zadzwoń.



Jest też druga opcja. Ta osoba może zwyczajnie was olewać. Boli mnie głowa. Jestem chory. Uczę się do klasówki/ odpowiedzi/ matury/ czegokolwiek. I jak oczywiście każdemu się może zdarzyć, tak jeśli takie wypadki zdarzają się za każdym razem, gdy się odzywacie - coś jest oczywiście nie tak. Ale ta osoba nie powie Ci wprost - spadaj. Tylko się wykręca i tłumaczy, i "oj, tak mi przykro". Wtedy albo rezygnujecie, albo złośliwie ciągniecie sprawę dalej, udając, że nie rozumiecie, o co chodzi - chcąc usłyszeć to prosto w twarz. Tak czy tak, miło nie jest. Ja też wychodzę z założenia, że gdy ktoś mi coś proponuje, a ja nie mogę akurat w tym terminie, rzucam jakimś innym - bo przecież chcę się z tym kimś spotkać, no nie? 



Jednak dlaczego, kiedy ktoś nas ewidentnie ignoruje i nie zależy mu na naszym towarzystwu, czemu wtedy, zamiast powiedzieć mu "adios" i zapomnieć, siedzimy i zastanawiamy się, co jest z nami nie tak? Dlaczego ta dziewczyna nie chce się ze mną umówić? Dlaczego ten chłopak nie zwraca na mnie uwagi? Dlaczego one nie zaprosiły mnie na imprezę? Dlaczego, dlaczego, dlaczego. 







Czujemy się gorsi, gdy ktoś nas ignoruje. Jest nam źle. Mamy wrażenie, że jesteśmy niewarci jego czasu i uwagi, czyli jesteśmy niewarci jego. Bo on jest od nas lepszy. I jest cudowny. I taki fajny. Nie to co my. I dlatego ten świetny chłopak mimo mojego zabiegania nie chce się umówić. Dlatego ta dziewczyna, mimo że ją zaprosiłem do kina, odmówiła. Dlatego one o mnie zapomniały. Bo jesteśmy po prostu beznadziejni.




Nieprawda! Na świecie jest 7 miliardów ludzi. 



7 MILIARDÓW LUDZI!
W około 200 krajach, na 6 kontynentach. W samej Polsce żyje prawie 39 milionów.

Czy naprawdę opinia JEDNEJ osoby jest tak ważna? Czy ona faktycznie jest w stanie nam pokazać, że jesteśmy nic nie warci? Jak ma się ta jedna osoba do 7 miliardów? A nawet nie trzeba porównywać do 7 miliardów. Do 39 milionów mieszkańców Polski. Do prawie 2 milionów ludzi w Warszawie. Wobec takiego ogromu ludzi, nawet społeczność klasy czy szkoły jest zaledwie niewielkim ułamkiem. Tyle ludzi. Tyle osób do poznania.

I w dodatku my sami. Czy naprawdę osoba, która nie chce z nami spędzać czasu zna nas lepiej, niż my? Niż nasi przyjaciele, rodzina, druga połówka? Nagle ona ma mieć co do nas rację i wszyscy się mają mylić?

Naprawdę chcesz się przejmować opinią tamtej osoby? Dołować się, bo ona nie chce Twojego towarzystwa? To jej strata. Ty nie tracisz nic, bo i tak nic od niej nie uzyskałeś. Ona straciła osobę, która ją lubiła, może nawet kochała, i która była w stanie wiele jej poświęcić. A taka strata prędzej czy później wychodzi na wierzch. W większości przypadków. 

Ale nie licz, że zastosujesz to jako taktykę. Oleję, a ona za kilka miesięcy przyjdzie i odpowie na moje zaproszenie na randkę. Oleję, a on zwróci na mnie uwagę. Czasami ta osoba o nas też zapomni. A gdy nie i gdy ta osoba sobie tę stratę uświadomi, najprawdopodobniej będzie już za późno - bo Ty będziesz najprawdopodobniej szczęśliwy, otoczony prawdziwymi przyjaciółmi. A tamten ktoś?... Jaki ktoś? :)




Uświadom sobie. Nigdy tej osoby nie dogonisz. Szansa na to, że Ci się uda ją złapać jest mikroskopijna. Chcesz tracić czas na próbowanie? Cokolwiek zrobisz i jak wspaniałym przyjacielem nie będziesz, jeśli ta osoba nie zachce tego docenić, nie doceni.





Powinieneś znać swoją wartość. Wiedzieć, że to, że ktoś nie docenia Twojego towarzystwa to często nie dlatego, że jest ono złe. I nie dlatego, że Ty jesteś zły. Dobry człowiek nie myśli o innych w kategoriach: gorszy/lepszy ode mnie. Dobry człowiek więc nie odrzuca takich osób. I jeśli wpada Ci do głowy myśl, że tamte dziewczyny były dla Ciebie za dobre i nie zasługujesz na ich przyjaźń... 


Jeżeli tak uważasz to znaczy, że te osoby w Twoich oczach nie są do końca w porządku. Bo gdyby były, nie odrzuciłyby Cię. Na pewno nie w taki sposób. Gdyby były w porządku, powiedziałyby Ci, że nie chcą z Tobą się zadawać. Cokolwiek. Ale nie tak.



Musisz zrozumieć też, że nikt nie musi podzielać Twoich uczuć. Czasem Ty kogoś lubisz, a ktoś Cię nie znosi. Tak już jest! Nie ma co rozpaczać, trzeba iść dalej. Szkoda jedynie, że ta osoba nie potrafi wtedy powiedzieć Ci tego w twarz. To jest jej wada. I pamiętaj też, że czasem jest też tak, że to ktoś lata za Tobą... A Ty masz go dosyć. I wtedy jesteś strusiem. 

Podsumowując:
Ludzie, ku którym się mamy, a którzy nas ignorują są dla nas tak pociągający, bo tworzą wokół siebie złudną aurę tajemniczości i wyższości nad nami, co powoduje, że są przez nas podziwiani i próbujemy im dorównać, co często uznajemy za niemożliwe. Bo przecież jesteśmy słabsi, gorsi i beznadziejni - a ten ktoś jest taki fantastyczny... 


Oczywiście obrazek pasuje w kontekście tekstu, trochę metaforycznie; nie chodzi tu o przekonania religijne.

Przez to nie możemy zrozumieć, że ci ludzie nie są ponad nami, bogami, a są tacy, jak my sami. NIE ISTNIEJĄ LUDZIE PERFEKCYJNI. Każdy jest taki sam. Człowiek popełnia błędy, gubi się, ma swoje talenty i jakieś sukcesy odnosi.. Jest jeden Bóg, który jest idealny. Nikt więcej. Albo nie istnieje nikt, to już zależy, w co wierzycie. Jest jednak jedna różnica, zasadnicza - tamci ludzie, którzy nas ignorują, są niewarci naszych uczuć i naszego zainteresowania. Nie głupsi, nie brzydsi, nie żałośni. Po prostu niewarci. 

Ale my, zaślepieni uwielbieniem i żądzą zbliżenia się do nich, dostrzegamy to dopiero w momencie, gdy uświadomimy sobie, że to, co próbujemy osiągnąć i kroki, które czynimy, by te pragnienia urzeczywistnić naprawdę nie mają sensu. 

Ja wam polecam przemyśleć pewne wasze znajomości i się zastanowić - czy czasem nie gonię za kimś na marne? Czy ja nie mam prawa oczekiwać od innych osób, że też będą mi okazywały przyjaźń i zainteresowanie? I czy ja czasem też kogoś nie odrzucam, kogoś, kto może być dla mnie w przyszłości świetnym przyjacielem lub kimś więcej? 


sobota, 22 grudnia 2012

Tajemnicza śmierć świnki.

Pomysł na dzisiejszy post zrodził się punktualnie o 18, kiedy siedziałam sobie z moją kuzynką u mnie w pokoju i nagle wpadła moja liryczna siostra (to określenie wprowadziła moja bff w zeszły weekend, widząc moją siostrę ze świnką na ramionach, leniwie ją głaszczącą i wyglądającą przez okno). 


Była zalana łzami i miała zapuchnięte oczy, i wybełkotała tylko, żebym koniecznie przyszła do dużego pokoju, gdzie stała świnkowa klatka. Więc poszłam.

Jak się okazało, okrągłe ciałko puchatej świnki Balbiny leżało sobie w klatce na domku. I choć wyglądała, jakby ucięła sobie poobiednią drzemkę, była już bez życia. 

Moja siostra przeżyła więc dziś osobistą tragedię i piszę to bez cienia kpiny. U mnie w domu zawsze było sporo zwierzaków. Pamiętam każdą śmierć, jaka mnie spotkała. Najpierw była papuga, którą dostałam w podstawówce. Była wtedy u mnie przyjaciółka i zareagowałam bardziej dramatycznie i histerycznie niż moja już-nie-liryczna siostra. Potem była druga papuga, gdy byliśmy na wakacjach. To też było smutne, ale nie byłam z nią tak związana, jak z tą pierwszą. Był to zgorzkniały, złośliwy cham, który przychodził tylko, jak ktoś coś jadł. A tak to dziobał, więc mnie przerażał. Ale mimo wszystko, kochane zwierzątko. Potem był mój chomik, z którym nie dało się być związanym, bo gdy tylko ktoś pojawiał się w polu widzenia tego małego szatana, zaczynała ona szaleć w klatce i gryźć co popadnie. Wspomnę jeszcze, że chomiczek miał pięć centymetrów długości, duże, wyłupiaste, kochane czarne oczka i białoszare, milusie futerko. Ja mam metr siedemdziesiąt i bałam się tego potwora. Mówię serio. Weterynarz też to mówił, gdy wkładał dwie pary rękawiczek by to wściekłe stworzenie zbadać. Zimowych, nie gumowych.


Teraz mamy papugę (trzecią już), ja mam pod swoją opieką kolejnego chomika - Jakuba i właśnie świętej pamięci świnkę mojej siostry, która jeszcze przed wyjściem taty (czyli kwadrans przed jej zagadkową śmiercią) wesoło kwiczała w jej ramionach. I chyba z tymi zwierzakami cała nasza czwórka jest najbardziej związana. Dlatego nas wszystkich zasmucił fakt, że nie ma już z nami naszego chrumkającego przyjaciela. I choć i jej się bałam, to jest mi szkoda. 


Mówi się najczęściej, że tylko do psów i kotów można się przywiązać. Ja nigdy tych zwierząt nie miałam, z powodu nieodpowiedniego mieszkania i braku czasu. I wiem, że do takich małych gryzoni czy ptaków da się przyzwyczaić i je pokochać. Mój osobisty chomik jest strasznym głodomorem, uwielbia gryźć pręty w klatce , biegać i spać. Czasem się wydaje, że te zwierzaki czują, jak ich właściciel jest smutny. Często zwracałam uwagę, że w takich chwilach mój chomik zawsze podchodził do ścianki klatki i patrzył na mnie tymi swoimi błyszczącymi oczkami jakby prosząc, by go wziąć i przytulić. A to zawsze pomaga. Może przez to, że mój chomik jest niesamowicie kochany i rozczula mnie sam jego widok, a może przez odwrócenie uwagi od faktycznego problemu. 

Zwierzęta to fantastyczni przyjaciele, choć nie mogą pocieszyć i jestem pewna, że te wszystkie "wyczuwania" nastrojów, chorób i innych są po prostu naszym złudzeniem. Jednak coś w nich jest takiego, że lubi się o nie dbać i spędzać z nimi czas. Lubi się je karmić i na nie patrzeć. Ja mam klatkę tuż obok i często zerkam na tego malucha i jego próby wdrapania się na sufit (czemu towarzyszy chwilę później ciche "pac", gdy spada) albo joggingu w kołowrotku, które zwykle kończą się wypadnięciem z niego z niewiadomych przyczyn. 

Zresztą, to wiadomo nie od dziś. Posiadanie zwierząt jest zalecane ludziom chorym (jako forma leczenia, ośmielania itp) oraz samotnym czy starszym - niemającym żadnego innego towarzystwa. Pies może być zbyt wymagający, ale kot nauczony czystości może już być świetnym towarzyszem. Oba te zwierzaki są bardzo mądre, przyjazne (zazwyczaj), wierne, jednak wymagają wiele czasu. Ja go nie mam. Ale mam nadzieję, że kiedyś będę mogła mieć w domu kota lub psa. 




Rybki są piękne, choć dość nudne. Ale sądzę, że mogłabym mieć akwarium w sypialni. Duże akwarium, z dużą ilością zieleni, na przeciwko łóżka. To musi być niesamowicie uspokajające, przyglądać się, jak sobie pływają i się ślicznie błyszczą. Ja rano zawsze siadam na łóżku, jeszcze w piżamie, zaspana i zmęczona. I łapię zawiechę, wpatrując się w moją oblepioną kartkami z życzeniami, pocztówkami i biletami szafę. Gdybym miała takie akwarium tuż obok, chyba ciągle bym była spóźniona do szkoły czy pracy. :D Trzeba jednak pamiętać, że czyszczenie dużego akwarium mogłoby być problematyczne dla osoby starszej. 


Szczury są bardzo wesołe, choć według mnie powinno się je mieć tylko posiadając duży pokój. Gdy przechowywałam szczurka mojego przyjaciela podczas jego wyjazdów, mój mały pokój musiał być ciągle wietrzony i musiał mieć otwarte drzwi. I choć jest kochanym i bardzo inteligentnym zwierzątkiem, to niestety - śmierdzi. Wszelkie inne tego typu zwierzaki - króliki, fretki, świnki morskie, chomiki, myszoskoczki, myszki itd - są w dokładnie tej samej sytuacji. W ogóle jeśli chodzi o te stworzonka, to mnie przerażają ich ostre zęby. Ale jestem wierną fanką miękkiego, puchatego futerka i tych malutkich, czarnych oczek. Są TAKIE SŁODKIE.

Moja kuzynka miała kiedyś żółwia i to też jest świetna sprawa. Nazywał się Gonzo, o ile dobrze pamiętam, i był niesamowicie uroczy. Wdrapywał się na kanapę z prędkością światła i też był strasznym łakomczuchem. 


Wiele osób uwielbia też konie (w tym na przykład Sara!). Ja nie mam za wiele do powiedzenia na ich temat, bo nie mam z nimi styczności, ale to, co na pewno mogę stwierdzić to to, że są to zwierzęta bardzo piękne i pełne godności.


Papugi są super. Spotkałam się kiedyś z papużką, która umiała wygwizdać parę prostych, znanych piosenek. Moje niestety nie są i nie były nigdy zbyt muzykalne, chyba że śpiewem można nazwać darcie się skoro świt. Jednak oswojone potrafią być przyjemnymi towarzyszami, szczególnie podczas posiłków. Lubię obserwować, jak nasza papuga czyści sobie piórka albo lata po pokoju. To sprawia taką małą radość. :) O, a teraz właśnie skrzeczy do lusterka, które jej powiesiliśmy. Narcyz.





Jakiekolwiek by to zwierzątko nie było, ludzie się przyzwyczajają. Zaczynają darzyć uczuciem, a każda chwila z naszym pupilem sprawia nam ogromną radość. Współczuję mojej siostrze, bo ona była ze świnką bardzo związana. To był jej najlepszy przyjaciel. Codziennie siedziała z nią i się nią zajmowała i z nią bawiła. W lato wychodziła z nią na dwór. Ja sobie nawet nie chcę wyobrażać, jak będę się czuć, gdy mój puchaty Kubuś zniknie. 

Zwierzę potrafi stać się bliższe sercu niż drugi człowiek, bo zwierzę nie pyta, nie ocenia i nie odrzuca. Zawsze jest gotowe do zabawy, do podrapania za uchem i do spaceru czy jedzenia. Zwierzę zawsze chętnie z nami spędzi czas i wybije nam z głowy to, co nas dręczy. Potrafi sprawić nam ogromną radość i wywołać uśmiech na naszej twarzy. 

Pamiętajmy jednak, że zwierzątko to także olbrzymia odpowiedzialność - bo ono żyje, czuje i ma swoje potrzeby. Potrzebny jest czas na sprzątanie mu, wyprowadzanie go na spacer, karmienie. Potrzebne są pieniądze na jedzenie, zabawki i podstawowe przedmioty np. do klatek. Ponadto ta więź ze zwierzątkiem może zostać nagle i niespodziewanie przez śmierć ulubieńca. Lub naruszana przez jego choroby. A to wszystko zawsze boli, bo jest to nasz ukochany zwierzak. I nie chcemy patrzeć, jak cierpi.



PS Na koniec rzucę wam chamski obrazek z życieiśmierć.


Szkoda mi tej świnki, była taka słodka. Kocham wszelkie świnki.

Dopiszmy morał, żeby nie było tak chamsko: traktujcie swoje zwierzaki dobrze!


piątek, 21 grudnia 2012

Znaleźć prawdziwe święta.


Wprowadzenie będzie krótkie i treściwe. Post (długi, przepraszam, znowu się rozpisałam!) to właściwie zlepek moich przemyśleń o świętach, trochę chaotycznych, czasem błahych, ale chcę o tym wam napisać. Może nic odkrywczego nie będzie, może wszystko to wyda wam się oczywiste, czegoś wam zabraknie. 
Ale i tak chcę się tym z wami podzielić.





Ogólnie, od jakiegoś czasu nie jestem fanką świąt. Świąt w znaczeniu: wszystkie ozdoby, choinki, świąteczne piosenki, szał zakupowy i jedzeniowy, prezenty itp. Nie lubię ubierać choinki, denerwują mnie świąteczne piosenki. Jak się myśli o świętach, właśnie to się widzi przede wszystkim – bombki, renifery, Mikołaje. Choć to wszystko oczywiście jest ładne i w ogóle, to tego nie lubię. Bo wtedy w świętach nie ma tego czegoś, co wg mnie jest bardzo ważne w dzisiejszych czasach. I już trochę o tym wiecie.







Wg mnie udane święta to spędzone w rodzinie. Ja co roku wyjeżdżam do dziadków i wujostwa do „miasta” obok. Siedzimy wszyscy przy okrągłym stole, ledwo się tam mieszcząc, przed sobą mamy genialny babciny barszcz i pierogi (i barszcz i pierogi w wydaniu mojej babci są przecudowne). I zawsze jest kompot z suszonych owoców, którego, choć go szczerze nienawidzę, brakowało mi, gdy pewnego roku babcia go nie zrobiła. Siedzimy, gadamy. Mam też to szczęście, że moja rodzina nie gada zazwyczaj o polityce czy tego typu rzeczach, ale o kompletnych pierdołach, które zawsze nas wszystkich bawią i aż miło jest tam siedzieć. A jak starsi z rodziny sobie popiją trochę – to już w ogóle. :D




Jeszcze dziś rano myślałam, że dla mnie mogłoby nie być całej tej otoczki świątecznej. Szału. Ten stół, okropny kompot (choć tak bardzo go nie lubię, tak bardzo!) i śmiejąca się rodzina – to naprawdę sprawia, że od dziadków wracam z uśmiechem bez względu na to, co dostałam.



Po rozmowie z koleżanką trochę o tym myślałam i uznałam, że w zasadzie, gdy na ulicy leży biały, puszysty śnieg, na drzewach wiszą sznury lampek, na wystawach śmieją się do nas setki Mikołajów, reniferów i elfów, a w tle słyszymy Mariah Carey, ewentualnie Michaela Buble (jego wersji jestem wierną fanką) i Wham!, to jednak coś w sercu człowieka mięknie. Jakaś magia się tworzy. Magia, której chyba nie czuję, gdy po prostu siedzimy przy stole. To według mnie jest normalne, naturalne i zawsze jest fantastyczne. Ale te wszystkie dodatki sprawiają, że akurat to spotkanie zapada w pamięć. Fakt, że za mną na stoliku stoi choinka, a pod nią mały stosik paczek i toreb. Fakt, że z drugiej strony cicho gra telewizor, w którym lecą świąteczne hity albo filmy. Fakt, że zerkam przez okno i widzę płatki śniegu, leniwie spadające na parapet i mieniące się w świetle lamp ulicznych. Fakt, że to właśnie te pierogi i barszcz są na stole, i ten koszmarny kompot – a nie schabowy i zupa pomidorowa, choć też pyszne. I że w powietrzu unosi się zapach cynamonu (za którym też nie przepadam), imbiru i wszystkich innych piernikowych przypraw.






Więc na Święta składa się cała masa pobocznych rzeczy. Jedzenie - pierogi, barszcz, paskudny kompot. Pierniki. Święty Mikołaj, renifery, elfy. Bombki, łańcuchy, dzwonki, cukierki choinkowe i sama choinka. Dużo czerwieni i dużo zieleni. Wstążki, kolorowy papier. Kartki i prezenty. Filmy, muzyka, seriale - tam wszędzie pojawia się świąteczny motyw. Ja, jak już wspomniałam, wielką fanką tego nie jestem. Wydaje mi się to sztuczne, też nastawione na zysk. Jednak jest parę takich utworów czy filmów, które ogląda się co roku. Zaczynając od Kevina, przez Love Actually (mój dzisiejszy plan), Grinch, aż po "All I want for Christmas is You", "Last Christmas", kolędy w wykonaniu wielu, wielu gwiazd, piosenka z Coca Coli. 








+ Macie Franka Sinatrę:




Co w świętach jeszcze lubię? Chyba życzenia. Ale nie głupie wierszyki z Internetu, rymowanki, standardowe „zdrowia, szczęścia, pomyślności”, tylko coś od serca, coś, co naprawdę przydałoby się drugiej osobie. Każdy słyszy codziennie mnóstwo różnych pogłosek o innych. Wie mniej więcej, kto z kim w klasie się kłóci, jakie ma problemy. Może nie u każdego i nie zawsze, ale dość często. Wiemy, że ktoś ciągle choruje – życzmy mu zdrowia. Wiemy, że ktoś ma niespokojną sytuację w domu – życzmy mu zgody. Wiemy, że ktoś ma jakieś hobby – życzmy mu samorealizacji. To nie musi być nic wielkiego, ale nie jest to aż takie łatwe i chwilę nad tym trzeba pomyśleć. Dlatego większości łatwiej jest wysłać czy wyklepać typowy tekst, podzielić się opłatkiem i odejść. Ja tego nie lubię. Tak samo jak słowa „NAWZAJEM” jako pełnej odpowiedzi na życzenia. Grrr.



Uwielbiam dostawać kartki z życzeniami, szczególnie te ręcznie wykonane. Prezenty zresztą też. Bo gdy ktoś zrobi coś takiego samodzielnie, widać, że mu zależy, że się stara. Ja cały ten tydzień spędziłam na robieniu pierniczków do paczek z prezentami i na Wigilię klasową, a potem na ozdabianiu ich. A wczoraj jeszcze do nocy kleiłam kartki świąteczne. Zazwyczaj jestem okrutnie spłukana, więc liczę na swoją inwencję i pomysłowość i próbuję zawsze jakiś drobiazg wymyślić… Coś, by pokazać, że pamiętam. Żeby sprawić tej osobie przyjemność. Bo do tego nie trzeba nie wiadomo jakich pieniędzy. Wystarczy nieco czasu, dużo chęci i jeszcze więcej serca. I taka kartka, czy prezent… Nie muszą być idealne. Ale będą własne, będą zrobione z uczuciem. To się bardzo dla mnie liczy. Tak samo jak kupne, ale przemyślane prezenty. Coś, co faktycznie było moim marzeniem, coś, co mi się bardzo przyda. Coś, na czego widok pomyślę „Łał, tego mi było trzeba!”. Coś zabawnego, coś, co będzie się miło kojarzyło. Może to być nawet i drobiazg. Ale niech będzie z głową. Bo ja osobiście wolę nie dać nic, niż dać byle co.


Myślę też, że święta to bardzo dobry czas na wybaczanie sobie, zapominanie o krzywdach, żalach i pretensjach. Na powiedzenie ważnej dla nas osobie czegoś, na co wcześniej nie mieliśmy okazji czy odwagi. Żeby odezwać się do od dawna obrażonej koleżanki. I tu, tak jak wspominałam w poście o wybaczeniu (klik) – nie trzeba się znów przyjaźnić. Ale pojednać. Ja co roku staram się odezwać do osób, z którymi jestem skłócona lub z którymi miałam jakieś nieprzyjemności. I nawet jeśli nie przepraszam, staram się miło zagadać, złożyć życzenia. To taki okres dla mnie, w którym przykładam szczególną wagę do tego, by wszystkie sprawy wyprostować. Może to ta magia, może to koniec roku mnie do tego skłania. Nowy rok – nowy start. Sama nie wiem. Ale teraz jest to dla mnie szczególnie ważne – jedyny czas, kiedy jest spokój i porządek. Kiedy nikt się nie chce kłócić.


Nie wspominałam tutaj o kościelnych kwestiach ani o Jezusie, z dość prostych przyczyn - tej magii jeszcze nie czuję. Znając siebie, wiem, że po prostu muszę do tego dojrzeć. Może z czasem to do mnie przyjdzie, za rok, za dwa. Może za dwadzieścia lat, kto wie. Ja w święta skupiam się na ludziach, na zgodzie, na miłości. Gdy Sara pisała o świętach (klik), ktoś w komentarzach wspomniał, że przykre jest to, że właśnie o Nim się nie wspomina. To w dużej mierze chyba wynika z tego, że wiara nie jest modna. Na Bogu nie da się zarobić w święta i postać Jezusa nie jest tym, co ludzie chcą widzieć na papierze do owijania prezentów czy na bombkach. Poza tym, żyjemy w czasach, w których jest dużo ateistów – z wyboru lub lenistwa. Dużo jest osób niepraktykujących w ogóle, lub po prostu omijających kościół. Ja do takich należę, ale o tym, dlaczego, nie będę wam dziś pisać i wątpię, bym w ogóle chciała. Tak już jest – mimo wszystkich Jasełek, Jedynkowych życzeń (o ile oglądacie telewizję a one wciąż są – przynajmniej kilka lat temu były…), postać Jezusa jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Ja nie dojrzałam jeszcze do tego, dlatego nie sprawia mi to problemu. Gdybym miała szansę pisać do was za kilka lat, jestem pewna, że coś się w tej materii zmieni – ale na dzień dzisiejszy w moim życiu w święta religia jest u mnie wspominana tylko w pierwszy i drugi dzień świąt, gdy jednak się do kościoła z rodziną wybiorę. Z jednym się zgodzę, to jednak smutne, bo to o Jezusa powinno w świętach chodzić. Ale jak na razie przyjmuję postawę „no cóż”.


Mam nadzieję, że napisałam o wszystkim, o czym chciałam... Na koniec krótko wszystko podsumuję. Nie zmarnujcie tych świąt. Nie bądźcie zgorzkniali, nie kłóćcie się z ludźmi. To taki okres, kiedy powinniśmy być dla siebie mili, zapomnieć o złości i żalu. Przemóc się i pomóc przy ubieraniu choinki, choć nam się nie chce. Pójść do kuchni i ulepić parę pierogów albo pokroić warzywa na sałatkę. Uśmiechnąć się na dźwięk dzwonków, mikołajowego „ho ho ho!” i zanucić sobie pod nosem „Last Christmas”. Odpocząć od codzienności, od pozorów, intryg, plotek, nauki, pracy, bycia dojrzałym, poważnym i tak dalej. Skończcie z hejtami, szyderą i fochami. Spędźcie święta z bliskimi i spróbujcie w tym roku składać życzenia, które coś naprawdę znaczą. Może odezwijcie się do kogoś, z kim jesteście skłóceni. Cieszcie się i korzystajcie z wolnego. Tego wam życzę. 





niedziela, 16 grudnia 2012

Światowe zidiocenie.

To przykre, że w dzisiejszych czasach światem rządzą głupawe gwiazdy, biegające bez majtek i śpiewające teksty typu "dziś jest piątek, a jutro sobota, a wczoraj był czwartek", które w dodatku ktoś im musiał napisać. To przykre, bo głównie to leci w radio. To przykre, że sięgamy po gazetę, w której po raz pięćdziesiąty piszą o matce Madzi (z najnowszych informacji, wystąpi w jasełkach). To przykre, że włączając telewizor, 3/4 czasu antenowego zajmują reklamy słodyczy, sprzętów domowych i banków. To przykre, że między tymi reklamami w wielu wypadkach są pokazywane seriale głupie, bezsensowne i często nawet nie można o nich powiedzieć, że "serial ma być przyjemnością i odpoczynkiem", bo jest on tak tępy, że nie da się na niego patrzeć. I to przykre, że przeciętny człowiek nie wysila się, by "odcedzić sens od głupoty" i podąża za tłumem i modą.

Wszyscy kojarzą serię Bravo. Trzynastki. FunClub. Witch'e, Winx'y i inne czarodziejkowe komiksy. Właściwie z tego typu rzeczy, najfajniejsze były komiksy. Kaczor Donald, z tego co pamiętam była też gazetka z nim jakaś. Mój przyjaciel kupował ją nałogowo i całkiem przyjemnie się ją czytało. Był też jakiś Victor, ale jakoś nigdy mi się to nie podobało za bardzo - nudne. Ale te wszystkie czasopisma dla "nastolatek", które w rzeczywistości były w wieku 10-12 lat... Przyznam się bez bicia, ja i moje koleżanki w podstawówce byłyśmy fankami tych pisemek. Ale to też były inne czasy, tematy nie były tak tępe a pytania pisane przez redakcję nie polegały na "Czym jest petting?" (to był mistrz), "Mam krostę na kolanie, czy to ciąża?",  "Mój chłopak powiedział, że jestem brzydka". A może mi się wydaje... Sama już nie pamiętam. Wiem jednak, że nie było tam NIC wartościowego. Komiksy zawsze były o miłości, na początku się poznawali, potem był jakiś fight, na koniec wielkie pocałunki i tak dalej. Plakaty były fajne, czasem nawet dali z jakimś fajnym lub przynajmniej niezłym zespołem - był na pewno Green Day, Good Charlotte, Billy Talent, był też Eminem czy Justin Timberlake. No jakiś poziom był, powiedzmy. Ale to i tak nie były zbyt ambitne gazety. Właściwie gdy mama odmawiała mi na to pieniędzy, nigdy jakoś szczególnie bardzo nie było mi z tego powodu przykro. Moja siostra za to lubi razem z nami czytać coś typu "Focus". Tam zawsze jest coś ciekawego.

(W Googlach Bravo jawi się jako gazeta o młodzieży. Pozdrawiam. Jedynie Ian fajny.)

Już od małego, dzieciaki oglądają pierdoły - na przykład ja dziś nie mogę znieść Teletubisiów, które piętnaście razy powtarzają te same informacje. I koszmarny był ten dzieciak-słońce. Masakra. Właściwie jedyne, co mi się w nich podobało, to odkurzacz.



Tak, Teletubisie mają mega hejta za te powtarzanie wszystkiego i zdania dwuwyrazowe. Aż mi się przypomina tekst z jednej z pierwszych lekcji łaciny.
"Herba crescit. Herba cito crescit. Mala herba cito crescit."

I mean,


Bo wszyscy są za tępi, by ogarnąć informację po pierwszym zdaniu. Nie róbmy z dzieci kretynów. Ja rozumiem, maluchy. Ale można im puścić coś innego. Dlaczego dzieciaki oglądały to, zamiast, no nie wiem. Gumisiów. Gumisie były mega. Smerfy też były całkiem fajne. Ach, no i mój ukochany, żółty i okrągły Kubuś Puchatek. Darzę go szczerą, bezgraniczną miłością, razem z Tygryskiem. Ach, ach. Oczywiście mówię o starej wersji serialu, gdy Puchatek wyglądał jak Puchatek, a nie idealnie okrągły miś z falującą sierścią i błyszczącymi oczami. Ewentualnie filmy pełnometrażowe, ale też stare. Jeden z nich, gdy wyruszali na poszukiwanie Krzysia przez jakąś czaszkową jaskinię, był dramatem mojego dzieciństwa i ryczałam na tym filmie jak bóbr, a nawet dwa bobry. Puchatek był tam łakomym grubaskiem w wersji rysowanej i tak ma pozostać. Nie mogę patrzeć na komputerowe przeróbki. Fu. Niby więcej życia, a tak naprawdę wg mnie postacie straciły cały swój urok, plastyczność i płynność ruchu.

(Tygrysek ma tu super minę. Sami spójrzcie. Hahaha.)

Głupoty oglądają też starsze osoby. W tych zamierzchłych czasach, gdy jeszcze wiedziałam, jak włączyć mój telewizor i miałam tam więcej kanałów, niż Jedynka, Dwójka i Trwam w kilku kopiach na stu kanałach, często oglądałam całą masę głupot. Bezsensowne seriale, kupa reklam, idiotyczne filmy. Pamiętam jeszcze siebie w wieku "nastoletnim", kiedy wyliczałam sobie, co chcę obejrzeć i ile zajmie mi to czasu. Nie zważałam wtedy na to, czy to powtórka, czy nie. Oglądałam wszystko po kolei. Wszystkie te Zigzapowe bajki. Bo CN też wtedy przestawało już być takie fajne. Właściwie najmilej wspominam pierwsze serie Degrassi, potem Lizzie McGuire (oglądałam z tatą :D), Dziewczyny i Miłość, Świat Nonsensów u Stevensów (też). Cośtam jeszcze. Radiostacja Roscoe, Klinika pod kangurem? To też na Dwójce w wakacje leciało, bo u babci to oglądałam. Takie pierdoły, ale te seriale nie były jakoś bardzo tępe.. Takie zwyczajne. O przyjaźniach, miłościach, problemach z rodzicami i w szkole. Takie tam. (Pomijając Degrassi, ale ono się stępiło baaardzo późno, jak ja już przestałam je oglądać). Reszta to bezsensowne bajki (kojarzycie na przykład 6 w pracy? God). Moja mama też nie znosiła Chojraka. A ja nie lubiłam bajek na Hyperze (bo tak to się chyba nazywało?). Tak czy tak, jednak w końcu zrozumiałam, że marnuję mnóstwo czasu na pierdoły. I z tego właśnie powodu przestałam oglądać cokolwiek poza tym, co sama wybiorę. Czyli ograniczam się do Internetu już od roku albo i dłużej. Powodem też jest brak kablówki (bo po co, skoro i tak nikt jej nie oglądał?). Jedyne, czego żałuję, to Discovery, bo było fajne. Ale tak czy tak, opuszczenie telewizora to był dobry wybór, choć teraz szkoda mi tej całej forsy, którą na niego wydałam. I na dvd, które odmówiło posłuszeństwa. Ale to już inna historia.

Przejdę teraz do muzyki, i tutaj proszę, by nikt nie brał tego do siebie, bo wiem, że wśród was na pewno są fani popu (bo niestety akurat na tym gatunku hejt się skupi). Jednak musicie przyznać, większość dzisiejszych popowych piosenek jest z ogromną domieszką elektroniki. I nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że wszystkie są sztuczne, bezsensowne i tak naprawdę zostają z nami na tydzień-dwa i o nich zapominamy.

Szkoda, bo ja jeszcze pamiętam ten okres, kiedy Rihanną zachwycali się wszyscy. Była piękna (tak piękna, strasznie mi się podobała), miała równie piękny głos i piosenki idealne do radia - wpadające w ucho i zostające z nami na trochę dłużej. Może jakoś super-ambitne nie były, ale mi się podobały.

Pamiętam, jak Kelly Clarkson wypuściła 'Behind These Hazel Eyes', które strasznie mi się podobało wtedy. I pamiętam wcześniej wspomnianą P!nk, której również chętnie słuchałam... A potem nastała moda na wyżej wspomnianą 'elektronikę'. I zaczęliśmy dostawać coś takiego jak kwietniowa Nicki Minaj. Oczywiście w gratisie jest golizna i szok.

(Rozwalają mnie te napompowane cycki.)

Szczerze, gdybym była matką, nie chciałabym, by moje dziecko na tym się wychowywało. Zgadzam się, taka muzyka jest świetna na imprezy i przy niej jest najlepsza zabawa. Ale wszystkie piosenki teraz takie są. Wpadają w ucho, skoczne, powtarzające te samą nutę przez całe trzy-cztery minuty. Nie wyobrażam sobie tego słuchać cały czas. Zero kreatywności, zero tła. Ja lubię słuchać muzyki głośno na słuchawkach i odkrywać ją "warstwami" - gitary, perkusja, inne głosy poza głównym, inne instrumenty. Znawcą nie jestem. Ludzie często mówią, że od metalu boli ich głowa, bo to tylko wrzaski. Mnie boli głowa od takich piosenek. 

Dzięki tato, że od małego katowałeś mnie Metalliką, Nightwishem i Rammsteinem. I tu mały też ukłon w stronę Zigzapa - tam po raz pierwszy zobaczyłam cudowny teledysk do Jesus of Suburbia, które jest moją ulubioną piosenką do dziś. Było też tam "Dzień dobry kocham cię" i jakieś drobne, rockowe zespoły, często polskie. Tak. Czasem zdarzało się tam coś sensownego.

(Uwielbiam i teledysk, i muzykę, i tekst.)


Gdy poodcinałam się od pierdół, bardziej skupiłam się na czymś innym. Między innymi były to książki. Wiem, że są ludzie, którzy nie lubią czytać. Mniej więcej jestem w stanie to zrozumieć. Jednak nie można tak twierdzić, gdy się żadnej książki nie przeczytało. Ja sądzę, że dopiero po trafieniu na genialną, świetną książkę można polubić czytanie. Ale trzeba próbować.


Ja miałam w swoim życiu okres, gdy przestałam po nie sięgać. Było to gimnazjum, gdzie mało kto czytał. Więc i ja jakoś przestałam mieć ochotę. Na szczęście w liceum mi to przeszło. Bo czytanie ma wiele zalet. Przede wszystkim, rozwija wyobraźnię. Ja uwielbiam czytać i wyobrażać sobie, jak wyglądała dana scena, dany bohater, jakim głosem mówił. To wszystko sprawia, że historia staje się wręcz namacalna i bardzo ją przeżywam. Niedługo zamierzam wam napisać recenzję 50 twarzy Greya. Tam tytułowego bohatera wyobraziłam sobie jako wysokiego, wysportowanego mężczyznę o cudownych plecach (tak, tak), dużych, męskich dłoniach, ładnie zarysowanych mięśniach ramion i rąk oraz brzucha. Smukły, zgrabny facet. Niesamowicie elektryzujące, srebrzyste, lub może raczej ciemniej - stalowe spojrzenie. Szczególnie jako fanka szarych oczu wyobraziłam sobie je bardzo dobrze. Błyszczące, czyste. I zmierzwione, ciemnorude włosy. Miedziane, krótkie, ale na tyle długie, by móc sterczeć we wszystkie strony. Ech, też uwielbiam rude włosy. A poza tym, kształtne, nie za duże usta i duży, prosty nos. Jasna cera. Pachnący dość mocnymi, zdecydowanymi perfumami. Biała koszula, podwinięte rękawy. Ech, taki wspaniały wygląd. Może więc i dobrze, że autorka nie ma żadnego talentu do opisywania postaci - jeszcze by zniszczyła moje idealne wyobrażenie.
Oglądając filmy, tracimy możliwość wykreowania własnej rzeczywistości. Mi się często nie podoba filmowy odpowiednik danej sceny czy postaci. I jak uważam, że na przykład Emma Watson świetnie pasuje do Hermiony, tak nie podobał mi się aktor grający Andy'ego w "Skazanych na Shawshank".


Podczas czytania, czy także uczenia się, uwielbiam też słuchać muzyki. Mam wiele piosenek, które, gdy ich słucham, przypominają mi książki, które wtedy czytałam. Na przykład, słuchając "Cut the Curtains", "River Below" i "Lies" z pierwszej płyty Billy Talent przypomina mi się Pachnidło. Często też muzyka kojarzy mi się z osobami, które były dla mnie ważne. Takie skojarzenia mam na przykład z "Pumped up kicks" Foster the People, "A Message" Coldplay, wieloma piosenkami T.Love i "Chasing Pavements" Adele. Pamiętam też pierwszy raz, gdy zobaczyłam teledysk do "This Love" Maroon 5 i to, jak długo szukałam "Star" Reamonnu, która bardzo mi się kojarzy z Hankiem i Karen z Californication. Natomiast "Po prostu pastelowe" Pidżamy towarzyszyły mi przez całą wycieczkę do Paryża. Takie piosenki pamiętam nawet, gdy pierwszy raz się z nimi zetknęłam wiele lat temu. I zawsze przypominają mi się wszystkie zdarzenia z nimi związane. 
Mam wrażenie, że teraz osoby młodsze ode mnie już nie patrzą na muzykę takimi oczami. Raczej widzą ją jako czystą rozrywkę (imprezową najczęściej). Moja siostra mało słucha muzyki. A ludzie młodsi dwa-trzy lata, których mam w znajomych, często wrzucają jakiś vivowy szajs. Który po dwóch miesiącach jest "stary" i zastępują go kolejnym.

Jest też coś innego, co uwielbiam robić i co rozwija mnie chyba najbardziej. To właśnie pisanie. Piszę tu, piszę dla siebie. Piszę ze znajomymi, albo rozmawiam z nimi, a potem to spisuję. Dużo o różnych rzeczach myślę i te wszystkie wątpliwości i myśli przelewam do Wordowego pliku. Czasem stworzę coś bardziej kreatywnego, trochę porymuję, czasem wyrzucę z siebie jakiś bełkot i zapiszę. Bo czasem tego, co się czuje czy o czym się myśli nie da się ująć w zrozumiały dla kogoś innego poza nami samymi sposób. Niektórzy nie mają takiego problemu, niektórzy go tłumią. Niektórzy wyżywają się na siłowni, ściance wspinaczkowej, na rowerze, malują, rysują, grają na gitarze albo na komputerze. Ja piszę. I piszę odkąd tylko pamiętam. Nie wiem, czy mi to wychodzi dobrze, czy źle, ale to lubię. 

Społeczeństwo nam głupieje. Dzieci od małego truje się głupimi serialami i bezsensownymi pisemkami. Pozwala im się oglądać wszystko, na co mają ochotę. Bo świat idzie do przodu, bo każdy ma takie samo ciało, bo to, bo tamto. Ale wiecie co, czasami taki zakazany owoc i nutka niepewności, jakaś tajemniczość... niedociągnięcie... czasami jest potrzebna. Dzieci są czasami za małe, by wszystko zrozumieć. Widzą w telewizji coś i myślą - to jest super. Media pokazują to, na czym zarobią. W większości, bo nie wszystkie gazety i programy tak robią. Większość popularnych ludzi (popularnych w znaczeniu - głównie pokazywanych w mediach) to właśnie tępe piosenkarki, pisarze nieumiejący sklecić zdania i osoby wygłupiające się przed kamerą. Czy to serio ma sens? Mam wrażenie, że wielu osobom to nie przeszkadza. Nie zwracają na to uwagi. I jest im dobrze. Ja problem widzę, i martwię się, jak będzie w przyszłości.





PS Zapraszamy na nasz FanPage! klik.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...