sobota, 26 lipca 2014

(Nie tylko ty) masz prawo odejść

Post Sary zainspirował mnie do powiedzenia kilku słów o rozstaniach i o motywach opuszczania drugiej osoby.

Sara opisała sytuację, w której nasz "główny bohater" zostaje opuszczony przez kogoś w trakcie przeżywania czegoś trudnego. Jest to jednak jak sądzę, jeden z bardzo wielu możliwych scenariuszy rozstań i niestety, najrzadszy z racji tego, że na decyzję "opuszczam cię" składa się wiele, bardzo wiele czynników. Rzadko kiedy jedna osoba odchodzi tylko dlatego, że nie ma siły zmagać się z problemami drugiego człowieka. Zazwyczaj stoją za tym także inne powody. Często dotyczące tej drugiej osoby. Często tamta osoba nie chce sobie pomóc; często przez to zachowuje się wobec nas podle; zdarza się, że się zmienia i przestaje pasować. Powodów dodatkowych jest mnóstwo i nie warto tego aż tak upraszczać. 

Mamy z reguły tendencję do wyolbrzymiania pewnych kwestii i brania pod uwagę tylko tego scenariusza, który nam wydaje się najbardziej prawdopodobny lub najbardziej nam pasuje. Dlatego ten, który opisała Sara jest najczęściej wykorzystywany i najczęściej ludzi się tak pociesza. Ja jednak wychodzę z założenia, że nic nie jest czarne lub białe. Dodatkowo, jeśli komuś coś się rozpada ewidentnie z jego winy to warto chyba mu to uświadomić, prawda? By następnym razem nie znalazł się po raz kolejny w tej samej sytuacji. Po co płaczącej po rozstaniu dziewczynie mówić, że to facet jest do dupy i jej niewart, skoro to ona go olewała albo robiła mu awantury o byle co? Dlaczego mam mam wmawiać chłopakowi, który pożarł się z kumplem grając w piłkę, że to tamten kumpel jest głupi i się czepia, skoro ten chłopak oszukiwał albo był agresywny? Gdy ewidentnie widać, że to skarżący się zawinił? Przecież to nie ma sensu. Dobry przyjaciel to taki, który powie ci prawdę nawet, jak boli. I paradoksalnie, odchodzący przyjaciel może być najlepszym przyjacielem, bo odchodząc, uczy nas czegoś, czego nikt inny nas nie nauczy.

Jak każdy - mam za sobą porzucenia i odejścia. 

Zostawiłam za sobą wiele osób. Z niektórymi byłam w relacji koleżeńskiej, z innymi w miłosnej. Zrywałam kontakt z różnych powodów. Nigdy jednak nie opuściłam nikogo tylko dlatego, że nie dawałam sobie rady z jego problemami. Nigdy. Z natury jestem w końcu osobą, która nad losem innych płacze równie często, co nad swoim. 

Kula u nogi.

Dwóch z facetów, z którymi w jakiś sposób byłam powiązana, zostawiłam, bo zaczęli zbyt dużo ode mnie wymagać. Chcieli się ciągle spotykać, albo ciągle być w kontakcie; planowali rzeczy, których ja nie chciałam być częścią. Angażowali się, a ja... nie. Nie dawałam im tego, czego potrzebowali (czyli m.in. uwagi, zaufania, czasu) dlatego, że nie miałam ochoty. Wolałam wyjść ze znajomymi, siedzieć w domu. Wolałam mówić o sobie niż słuchać. Traktowałam ich z przymrużeniem oka. Nie byli dla mnie na tyle ważni i wiem, że im z tego powodu było przykro. Dlatego gdy się zorientowałam, że tak robię, zrobiłam jedyną dobrą rzecz w tej sytuacji - kazałam im dać mi spokój. I dali. Z oboma mam kontakt, z jednym nawet całkiem przyjacielski - i wiem z perspektywy czasu, że to był dobry wybór. Nie czuję się z tym źle, bo gdy zorientowałam się, że ich nie chcę, od razu całą sprawę zakończyłam. Było to nieprzyjemne, ale fair. 

Przyjaźń nie działa w jedną stronę.

Zakończyłam kilka przyjaźni dlatego, że druga osoba przestała się starać. Ja jestem taka, że daję z siebie wszystko co mogę i oczekuję, że druga osoba też mi siebie odda. Gdy widzę, że ten ktoś tego nie robi, że nie dba o mnie, nie słucha, nie troszczy się, nie mogę na niego liczyć - odchodzę od razu. Nie widzę sensu trwania w czymś, co mnie nie satysfakcjonuje. Nie mam siły wysłuchiwać ciągle, że jestem czemuś winna, że coś zrobiłam źle, że nie jestem taka i siaka. Nie mam ochoty się z nikim użerać. W początkowych fazach próbuję to naprawić, rozmawiać, nawet się pokłócić i nakrzyczeć - ale gdy widzę, że druga strona nie wykazuje inicjatywy i nie ma szans na poprawę, odpuszczam. Ludzie muszą nie tylko zdawać sobie sprawę ze swoich wad, ale także starać się ich pozbywać. Na tym to polega - na samodoskonaleniu się. Jeśli ktoś wie, że źle postępuje, bo przyjaciel go uświadamia, jeśli są kłótnie, sprzeczki i nieporozumienia, a mimo to nic z tym nie robi, bo "taki jestem" - to jest leniem i mu się po prostu nie chce, a relacja nie ma najmniejszego sensu. Życie jest za krótkie, by trwać przy ludziach, którzy na to nie zasługują.

Czar pryska.

Zostałam zarówno zostawiona przez to, jak i ja ludzi z tego powodu opuszczałam. Tak bywa, gdy się znajomością z kimś zachłyśniemy i damy się ponieść emocjom. Potem zaś się okazuje, że po prostu coś nie styka. Pojawiają się drobnostki, które nam przeszkadzają. Często tak głupie, że wstyd nam się do nich przyznać. Do takich głupot należy - nie podoba mi się jego pieprzyk na policzku, nie pasują mi koszule, które nosi, ma dziurawe buty, rzucił jakiś głupi tekst. Mnie bardzo zniechęciło kiedyś, jak usłyszałam bardzo zarozumiały w kontekście finansowym tekst, jaki rzuciła matka jednego z moich byłych. On się śmiał. Ja się uśmiechnęłam, bo... Sama nie jestem osobą z bogatej rodziny i nigdy nie miałam na wszystkie swoje zachcianki, szanuję pieniądze i sama je zarabiam i uznałam, że tekst był poniżej poziomu.Warto zauważyć że, jak sądzę, taki czar działa tylko do momentu zaprzyjaźnienia się. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nie ma tu wiele do omawiania, bo przed zaprzyjaźnieniem się ludzie nie znają się zbyt mocno. I zwykle też ból po takich rozstaniach mija prędko.

Intuicja.

Wiem, że dla wielu z was to bzdura. Ale ja bardzo mocno wierzę w swoje przeczucia. Nieraz już się zdarzyło, że przewidziałam sytuację. W momencie, w którym czuję, że coś jest nie tak, powoli się odsuwam. Nazywam to "ucieczką", bo sens tego odejścia jest taki, że odchodzę pierwsza, bo nie dam rady znieść odejścia tamtej osoby. Rezygnuję, bo wolę ja zrezygnować z kogoś, niż żeby ten ktoś rezygnował ze mnie. Nie wiem dlaczego, ale gdy ktoś mnie zaczyna ignorować, gdy ktoś mnie przestaje potrzebować... Czuję się upokorzona sama przed sobą.Wolę być osobą decyzyjną. Ja nie mam problemu powiedzieć "dość". Mam za to problem, gdy te słowa słyszę.
Przed moim ostatnim zerwaniem przez tydzień miałam dosłownie depresję i wiedziałam, że czeka mnie coś złego. Dokładnie tydzień przed wróciłam od mojego chłopaka, siadałam i gapiłam się bezmyślnie w ścianę. Dlaczego, nie mam pojęcia do tej pory. Po prostu czułam. Czułam, że nie jest, jak było, że coś się zmieniło. Nie miałam podstaw, ale na podstawie drobiazgów naprawdę czułam, że jest inaczej. Że akurat w tym momencie, tego dnia, podczas tego spotkania coś nie pykło. Od razu myśl "muszę z nim zerwać" i głosy przyjaciół "daj spokój, coś sobie znowu uroiłaś, przecież wszystko gra!". Nie grało.
W poprzednim przypadku, wystarczyło, by chłopak raz do mnie nie zadzwonił - i ja już wiedziałam. Nie wiem, skąd, nie wiem, dlaczego. Sytuację umiałam sobie racjonalnie wyjaśnić - był na wyjeździe, poznawał ludzi, musiał się zaaklimatyzować. Było późno, bo dzwoniliśmy do siebie zawsze przed północą, więc mógł być zmęczony. Ja jestem bardzo wyrozumiała i nie czepiam się o takie rzeczy. Ale jak wcześniej gdy nie zadzwonił było ok, tak wtedy - po prostu wiedziałam. Nic nie mówiłam, ale... To faktycznie był moment, który coś zmienił między nami. I zaczęło się wtedy psuć. No i ostatecznie zerwałam.
To samo miałam, gdy wyszedł ode mnie inny facet. To był już level hard - miło spędziliśmy czas, drzwi za nim się zamknęły, a ja w ryk i "muszę sobie dać z nim spokój". I potem się okazało, że mnie zdradzał. I tak właśnie jest. 
Temu przeczuciu nagle zaczyna towarzyszyć duża spostrzegawczość; nagle widzę, co przestało grać, nagle zauważam rzeczy, które nas dzielą, które sprawiają, że chyba nie jesteśmy dla siebie. I gdy to przeczucie się pojawi, relacja zawsze się kończy. Nie miałam jednak takiego przeczucia z przyjaciółmi - tylko z facetami. Za to za każdym razem.

Zbyt duży bagaż emocjonalny.

I tu trafia sytuacja, od której zaczęłam - gdy czyjeś problemy przerastają drugą osobę, gdy nie ma ochoty się z nimi zmagać, gdy okazuje się, że nie tego oczekiwała. Podejrzewam, że dlatego właśnie skończył się jeden z moich związków - mój partner zobaczył, że czasami jest coś, co rozrywa od środka i z czym trzeba walczyć i się poddał. Nie rozumiem do końca jego motywacji - wydaje mi się, że sądził, że ktoś taki jak ja, z moim poczuciem humoru i życiem w ciągłym ruchu, nie ma żadnych złych wspomnień, które mogą rzucać cień na codzienność, na związek, na przyszłość. I gdy się okazało, że jednak coś takiego jest, przestraszył się, może zniechęcił. Może nie sądził, że nawet z kimś takim jak ja związek może mieć też tę trudną część. I zrezygnował. Czy to znaczy, że nie był mnie wart? Tak. Czy to czyni z niego złego człowieka? Nie.

A może po prostu jesteś chujem?

Zdarzyło mi się to raz jedyny na przełomie podstawówki i gimnazjum. Miałam przyjaciółkę, która znalazła sobie nową koleżankę i zaczęła mnie trochę olewać, gdyż tamta była na miejscu. Zamiast postarać się coś zmienić, częściej się widywać - zaczęłam robić sceny zazdrości i strzelać fochy. Dziewczyna mnie po prostu olała i wcale jej się nie dziwię. Żałuję do tej pory swojego zachowania, bo po prostu mi wstyd. Nie brak mi tamtej dziewczyny, co jest chyba znakiem, że tak chciał los. Tak czy tak -  dzięki temu nigdy więcej nie pozwoliłam zazdrości nad sobą zapanować. Nigdy więcej nie strzelałam fochów. I nigdy więcej dla nikogo nie byłam takim wrzodem na dupie.

Czasami to NAPRAWDĘ jest nasza wina, że coś się psuje. Nasza! Moja, twoja. Gdy zaczyna się konflikt, wszyscy szorują nosem po suficie i dumnie powtarzają "to tamten ktoś jest beznadziejny, a ja biedny i pokrzywdzony". Zarozumialce! To niejednokrotnie my robimy awantury, kłamiemy, obrażamy się, wymagamy nie wiadomo czego, oczekujemy gwiazdki z nieba. I potem wydaje nam się, że ujdzie nam to na sucho. Bo co? Bo to my? Często nawet się nie zastanowimy nad tym, co my najlepszego zrobiliśmy. Ja z racji swojego wybuchowego charakteru zawsze potem przemyślam to, co zrobiłam i wciąż zdarza mi się, że jest mi koszmarnie głupio. Ale wtedy idę od razu kogoś przeprosić. Bo wiem, że nie miałam racji, a moja złość przyszła znikąd. Nigdy nie jest tak, że coś schrzanię i wiem to, a mimo to mówię "wcale nie". Ludzie też mają uczucia, chcą wychodzić na zero i jak chcesz być egoistą, to idź nim być gdzieś indziej. Zdrowej relacji na egoistycznym podejściu w stu procentach na pewno nie stworzysz. Jak chcesz mieć przyjaciół, to musisz być przyjacielem. 

Najczęściej takie samolubne i dziecinne zachowania obserwuję w związkach znajomych i niestety, najczęściej to dziewczyny są takie okropne. Chłopak się stara, zabiega, tu zabierze, tam weźmie, lata za dziewczyną jak pies. A ona krzyczy, bo nie dostała kwiatów, bo nie pochwalił jej sukienki, bo raz nie chciało mu się oderwać od komputera albo poprosił, by zapłacili za posiłek po połowie. True story. Są tak przyzwyczajone do dobrego traktowania, że się czepiają o wszystko, także o to, co w sumie nie jest niezbędne i co jest dobrym wychowaniem i dobrą cechą chłopaka. Mój były chłopak zawsze po mnie przychodził, gdy się spotykaliśmy i zawsze mnie odprowadzał. Gdy jednak zdarzyło się, że tak się nie stało, nie robiłam z tego wielkiej sprawy - bo to była jego dobra wola, a nie obowiązek. I zawsze bardzo doceniałam ten gest. 

Trzeba pamiętać, że nikt nie jest na nasze posyłki. Jeśli ktoś daje coś nam, my powinniśmy oddać. A jeśli nie chcemy oddać, to tego nie bierzmy. Mam deja vu, chyba już o tym kiedyś pisałam.

Sądzę, że nie można być tak krytycznym. To, że ktoś odchodzi nie świadczy o tym, że jest słaby, nas niewarty czy źle postępuje. Tak samo jest, gdy odchodzimy my. Nieraz odchodzimy, bo ktoś jest dla nas podły i okropny - zastanówmy się więc, czy niektórzy nie odeszli od nas z tego samego powodu. Tak. Z tego powodu, że byłeś dla kogoś podły i okropny. 

Często odejście jest dowodem siły, nie słabości. Tu już nie chodzi o przywiązanie, sympatię, ale o nas samych. Po co mi ludzie, którzy mnie denerwują, doprowadzają do płaczu, przez których mam zły humor? I odwrotnie - jeśli ja tak działam na kogoś, po co ten ktoś ma się ze mną użerać? Z sentymentu? Zdecydowanie nie. Boli jak cholera, gdy ktoś nas zostawia i za nic nie chcemy uwierzyć, że ten ktoś nie jest małym, żałosnym robalem nadającym się tylko do zdeptania. Ale odejście to nie zawsze słabość - a siła, uczciwość, prawda. Odejście nie jest niczym złym. Jest to decyzja stanowcza, trudna i bolesna - ale najczęściej słuszna. A jeśli nie, zawsze można wrócić, prawda? Jeśli obie strony chcą. Bo w innym wypadku nie pomogą groźby ani prośby, żadne błaganie na kolanach i "rzucę się z okna" - tylko ewentualnie czas.

Na koniec dodam jeszcze, że odejścia nie zawsze są złymi doświadczeniami. Jeśli się ma podejście do życia takie jak ja, można się wiele z takiej sytuacji nauczyć, tak jak wspomniałam wyżej. Można też po czasie zauważyć, że to była dobra decyzja - na przykład, chłopak którego odrzuciłam po jakimś czasie zakochał się w innej dziewczynie i są razem już prawie trzy lata. Gdybym go nie odrzuciła, nie związałby się z nią. I to ona jest stworzona dla niego - nie ja.

To, co chciałam wam tu przekazać to przede wszystkim jak zawsze to, że życie nie jest czarno białe. I że czasami to my musimy spojrzeć na siebie i powiedzieć - schrzaniłem sprawę. I wyciągnąć z tego naukę na przyszłość. Czy z tą osobą, czy bez niej. A jeśli nie schrzaniliśmy my - nie słuchać, że tamta osoba jest taka czy taka. Nie obgadywać. Nie traktować tego człowieka jak największe gówno, w które się nieszczęśliwie wdepnęło. Szanuj czas, który razem spędziliście, szanuj decyzję, szanuj uczucia. Spójrz sam na siebie i zapytaj się - czy ten ktoś nie miał racji? Każdy ma prawo do odejścia i nie czyni to z niego potwora. Potworem jest ten, który zostaje i wykorzystuje dobroć innych, jak pasożyt.

Chciałabym po prostu, byście w każdej sytuacji pamiętali o dwóch stronach medalu. I żebyście byli mniej krytyczni wobec innych, a bardziej wobec siebie.


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...