sobota, 26 lipca 2014

(Nie tylko ty) masz prawo odejść

Post Sary zainspirował mnie do powiedzenia kilku słów o rozstaniach i o motywach opuszczania drugiej osoby.

Sara opisała sytuację, w której nasz "główny bohater" zostaje opuszczony przez kogoś w trakcie przeżywania czegoś trudnego. Jest to jednak jak sądzę, jeden z bardzo wielu możliwych scenariuszy rozstań i niestety, najrzadszy z racji tego, że na decyzję "opuszczam cię" składa się wiele, bardzo wiele czynników. Rzadko kiedy jedna osoba odchodzi tylko dlatego, że nie ma siły zmagać się z problemami drugiego człowieka. Zazwyczaj stoją za tym także inne powody. Często dotyczące tej drugiej osoby. Często tamta osoba nie chce sobie pomóc; często przez to zachowuje się wobec nas podle; zdarza się, że się zmienia i przestaje pasować. Powodów dodatkowych jest mnóstwo i nie warto tego aż tak upraszczać. 

Mamy z reguły tendencję do wyolbrzymiania pewnych kwestii i brania pod uwagę tylko tego scenariusza, który nam wydaje się najbardziej prawdopodobny lub najbardziej nam pasuje. Dlatego ten, który opisała Sara jest najczęściej wykorzystywany i najczęściej ludzi się tak pociesza. Ja jednak wychodzę z założenia, że nic nie jest czarne lub białe. Dodatkowo, jeśli komuś coś się rozpada ewidentnie z jego winy to warto chyba mu to uświadomić, prawda? By następnym razem nie znalazł się po raz kolejny w tej samej sytuacji. Po co płaczącej po rozstaniu dziewczynie mówić, że to facet jest do dupy i jej niewart, skoro to ona go olewała albo robiła mu awantury o byle co? Dlaczego mam mam wmawiać chłopakowi, który pożarł się z kumplem grając w piłkę, że to tamten kumpel jest głupi i się czepia, skoro ten chłopak oszukiwał albo był agresywny? Gdy ewidentnie widać, że to skarżący się zawinił? Przecież to nie ma sensu. Dobry przyjaciel to taki, który powie ci prawdę nawet, jak boli. I paradoksalnie, odchodzący przyjaciel może być najlepszym przyjacielem, bo odchodząc, uczy nas czegoś, czego nikt inny nas nie nauczy.

Jak każdy - mam za sobą porzucenia i odejścia. 

Zostawiłam za sobą wiele osób. Z niektórymi byłam w relacji koleżeńskiej, z innymi w miłosnej. Zrywałam kontakt z różnych powodów. Nigdy jednak nie opuściłam nikogo tylko dlatego, że nie dawałam sobie rady z jego problemami. Nigdy. Z natury jestem w końcu osobą, która nad losem innych płacze równie często, co nad swoim. 

Kula u nogi.

Dwóch z facetów, z którymi w jakiś sposób byłam powiązana, zostawiłam, bo zaczęli zbyt dużo ode mnie wymagać. Chcieli się ciągle spotykać, albo ciągle być w kontakcie; planowali rzeczy, których ja nie chciałam być częścią. Angażowali się, a ja... nie. Nie dawałam im tego, czego potrzebowali (czyli m.in. uwagi, zaufania, czasu) dlatego, że nie miałam ochoty. Wolałam wyjść ze znajomymi, siedzieć w domu. Wolałam mówić o sobie niż słuchać. Traktowałam ich z przymrużeniem oka. Nie byli dla mnie na tyle ważni i wiem, że im z tego powodu było przykro. Dlatego gdy się zorientowałam, że tak robię, zrobiłam jedyną dobrą rzecz w tej sytuacji - kazałam im dać mi spokój. I dali. Z oboma mam kontakt, z jednym nawet całkiem przyjacielski - i wiem z perspektywy czasu, że to był dobry wybór. Nie czuję się z tym źle, bo gdy zorientowałam się, że ich nie chcę, od razu całą sprawę zakończyłam. Było to nieprzyjemne, ale fair. 

Przyjaźń nie działa w jedną stronę.

Zakończyłam kilka przyjaźni dlatego, że druga osoba przestała się starać. Ja jestem taka, że daję z siebie wszystko co mogę i oczekuję, że druga osoba też mi siebie odda. Gdy widzę, że ten ktoś tego nie robi, że nie dba o mnie, nie słucha, nie troszczy się, nie mogę na niego liczyć - odchodzę od razu. Nie widzę sensu trwania w czymś, co mnie nie satysfakcjonuje. Nie mam siły wysłuchiwać ciągle, że jestem czemuś winna, że coś zrobiłam źle, że nie jestem taka i siaka. Nie mam ochoty się z nikim użerać. W początkowych fazach próbuję to naprawić, rozmawiać, nawet się pokłócić i nakrzyczeć - ale gdy widzę, że druga strona nie wykazuje inicjatywy i nie ma szans na poprawę, odpuszczam. Ludzie muszą nie tylko zdawać sobie sprawę ze swoich wad, ale także starać się ich pozbywać. Na tym to polega - na samodoskonaleniu się. Jeśli ktoś wie, że źle postępuje, bo przyjaciel go uświadamia, jeśli są kłótnie, sprzeczki i nieporozumienia, a mimo to nic z tym nie robi, bo "taki jestem" - to jest leniem i mu się po prostu nie chce, a relacja nie ma najmniejszego sensu. Życie jest za krótkie, by trwać przy ludziach, którzy na to nie zasługują.

Czar pryska.

Zostałam zarówno zostawiona przez to, jak i ja ludzi z tego powodu opuszczałam. Tak bywa, gdy się znajomością z kimś zachłyśniemy i damy się ponieść emocjom. Potem zaś się okazuje, że po prostu coś nie styka. Pojawiają się drobnostki, które nam przeszkadzają. Często tak głupie, że wstyd nam się do nich przyznać. Do takich głupot należy - nie podoba mi się jego pieprzyk na policzku, nie pasują mi koszule, które nosi, ma dziurawe buty, rzucił jakiś głupi tekst. Mnie bardzo zniechęciło kiedyś, jak usłyszałam bardzo zarozumiały w kontekście finansowym tekst, jaki rzuciła matka jednego z moich byłych. On się śmiał. Ja się uśmiechnęłam, bo... Sama nie jestem osobą z bogatej rodziny i nigdy nie miałam na wszystkie swoje zachcianki, szanuję pieniądze i sama je zarabiam i uznałam, że tekst był poniżej poziomu.Warto zauważyć że, jak sądzę, taki czar działa tylko do momentu zaprzyjaźnienia się. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nie ma tu wiele do omawiania, bo przed zaprzyjaźnieniem się ludzie nie znają się zbyt mocno. I zwykle też ból po takich rozstaniach mija prędko.

Intuicja.

Wiem, że dla wielu z was to bzdura. Ale ja bardzo mocno wierzę w swoje przeczucia. Nieraz już się zdarzyło, że przewidziałam sytuację. W momencie, w którym czuję, że coś jest nie tak, powoli się odsuwam. Nazywam to "ucieczką", bo sens tego odejścia jest taki, że odchodzę pierwsza, bo nie dam rady znieść odejścia tamtej osoby. Rezygnuję, bo wolę ja zrezygnować z kogoś, niż żeby ten ktoś rezygnował ze mnie. Nie wiem dlaczego, ale gdy ktoś mnie zaczyna ignorować, gdy ktoś mnie przestaje potrzebować... Czuję się upokorzona sama przed sobą.Wolę być osobą decyzyjną. Ja nie mam problemu powiedzieć "dość". Mam za to problem, gdy te słowa słyszę.
Przed moim ostatnim zerwaniem przez tydzień miałam dosłownie depresję i wiedziałam, że czeka mnie coś złego. Dokładnie tydzień przed wróciłam od mojego chłopaka, siadałam i gapiłam się bezmyślnie w ścianę. Dlaczego, nie mam pojęcia do tej pory. Po prostu czułam. Czułam, że nie jest, jak było, że coś się zmieniło. Nie miałam podstaw, ale na podstawie drobiazgów naprawdę czułam, że jest inaczej. Że akurat w tym momencie, tego dnia, podczas tego spotkania coś nie pykło. Od razu myśl "muszę z nim zerwać" i głosy przyjaciół "daj spokój, coś sobie znowu uroiłaś, przecież wszystko gra!". Nie grało.
W poprzednim przypadku, wystarczyło, by chłopak raz do mnie nie zadzwonił - i ja już wiedziałam. Nie wiem, skąd, nie wiem, dlaczego. Sytuację umiałam sobie racjonalnie wyjaśnić - był na wyjeździe, poznawał ludzi, musiał się zaaklimatyzować. Było późno, bo dzwoniliśmy do siebie zawsze przed północą, więc mógł być zmęczony. Ja jestem bardzo wyrozumiała i nie czepiam się o takie rzeczy. Ale jak wcześniej gdy nie zadzwonił było ok, tak wtedy - po prostu wiedziałam. Nic nie mówiłam, ale... To faktycznie był moment, który coś zmienił między nami. I zaczęło się wtedy psuć. No i ostatecznie zerwałam.
To samo miałam, gdy wyszedł ode mnie inny facet. To był już level hard - miło spędziliśmy czas, drzwi za nim się zamknęły, a ja w ryk i "muszę sobie dać z nim spokój". I potem się okazało, że mnie zdradzał. I tak właśnie jest. 
Temu przeczuciu nagle zaczyna towarzyszyć duża spostrzegawczość; nagle widzę, co przestało grać, nagle zauważam rzeczy, które nas dzielą, które sprawiają, że chyba nie jesteśmy dla siebie. I gdy to przeczucie się pojawi, relacja zawsze się kończy. Nie miałam jednak takiego przeczucia z przyjaciółmi - tylko z facetami. Za to za każdym razem.

Zbyt duży bagaż emocjonalny.

I tu trafia sytuacja, od której zaczęłam - gdy czyjeś problemy przerastają drugą osobę, gdy nie ma ochoty się z nimi zmagać, gdy okazuje się, że nie tego oczekiwała. Podejrzewam, że dlatego właśnie skończył się jeden z moich związków - mój partner zobaczył, że czasami jest coś, co rozrywa od środka i z czym trzeba walczyć i się poddał. Nie rozumiem do końca jego motywacji - wydaje mi się, że sądził, że ktoś taki jak ja, z moim poczuciem humoru i życiem w ciągłym ruchu, nie ma żadnych złych wspomnień, które mogą rzucać cień na codzienność, na związek, na przyszłość. I gdy się okazało, że jednak coś takiego jest, przestraszył się, może zniechęcił. Może nie sądził, że nawet z kimś takim jak ja związek może mieć też tę trudną część. I zrezygnował. Czy to znaczy, że nie był mnie wart? Tak. Czy to czyni z niego złego człowieka? Nie.

A może po prostu jesteś chujem?

Zdarzyło mi się to raz jedyny na przełomie podstawówki i gimnazjum. Miałam przyjaciółkę, która znalazła sobie nową koleżankę i zaczęła mnie trochę olewać, gdyż tamta była na miejscu. Zamiast postarać się coś zmienić, częściej się widywać - zaczęłam robić sceny zazdrości i strzelać fochy. Dziewczyna mnie po prostu olała i wcale jej się nie dziwię. Żałuję do tej pory swojego zachowania, bo po prostu mi wstyd. Nie brak mi tamtej dziewczyny, co jest chyba znakiem, że tak chciał los. Tak czy tak -  dzięki temu nigdy więcej nie pozwoliłam zazdrości nad sobą zapanować. Nigdy więcej nie strzelałam fochów. I nigdy więcej dla nikogo nie byłam takim wrzodem na dupie.

Czasami to NAPRAWDĘ jest nasza wina, że coś się psuje. Nasza! Moja, twoja. Gdy zaczyna się konflikt, wszyscy szorują nosem po suficie i dumnie powtarzają "to tamten ktoś jest beznadziejny, a ja biedny i pokrzywdzony". Zarozumialce! To niejednokrotnie my robimy awantury, kłamiemy, obrażamy się, wymagamy nie wiadomo czego, oczekujemy gwiazdki z nieba. I potem wydaje nam się, że ujdzie nam to na sucho. Bo co? Bo to my? Często nawet się nie zastanowimy nad tym, co my najlepszego zrobiliśmy. Ja z racji swojego wybuchowego charakteru zawsze potem przemyślam to, co zrobiłam i wciąż zdarza mi się, że jest mi koszmarnie głupio. Ale wtedy idę od razu kogoś przeprosić. Bo wiem, że nie miałam racji, a moja złość przyszła znikąd. Nigdy nie jest tak, że coś schrzanię i wiem to, a mimo to mówię "wcale nie". Ludzie też mają uczucia, chcą wychodzić na zero i jak chcesz być egoistą, to idź nim być gdzieś indziej. Zdrowej relacji na egoistycznym podejściu w stu procentach na pewno nie stworzysz. Jak chcesz mieć przyjaciół, to musisz być przyjacielem. 

Najczęściej takie samolubne i dziecinne zachowania obserwuję w związkach znajomych i niestety, najczęściej to dziewczyny są takie okropne. Chłopak się stara, zabiega, tu zabierze, tam weźmie, lata za dziewczyną jak pies. A ona krzyczy, bo nie dostała kwiatów, bo nie pochwalił jej sukienki, bo raz nie chciało mu się oderwać od komputera albo poprosił, by zapłacili za posiłek po połowie. True story. Są tak przyzwyczajone do dobrego traktowania, że się czepiają o wszystko, także o to, co w sumie nie jest niezbędne i co jest dobrym wychowaniem i dobrą cechą chłopaka. Mój były chłopak zawsze po mnie przychodził, gdy się spotykaliśmy i zawsze mnie odprowadzał. Gdy jednak zdarzyło się, że tak się nie stało, nie robiłam z tego wielkiej sprawy - bo to była jego dobra wola, a nie obowiązek. I zawsze bardzo doceniałam ten gest. 

Trzeba pamiętać, że nikt nie jest na nasze posyłki. Jeśli ktoś daje coś nam, my powinniśmy oddać. A jeśli nie chcemy oddać, to tego nie bierzmy. Mam deja vu, chyba już o tym kiedyś pisałam.

Sądzę, że nie można być tak krytycznym. To, że ktoś odchodzi nie świadczy o tym, że jest słaby, nas niewarty czy źle postępuje. Tak samo jest, gdy odchodzimy my. Nieraz odchodzimy, bo ktoś jest dla nas podły i okropny - zastanówmy się więc, czy niektórzy nie odeszli od nas z tego samego powodu. Tak. Z tego powodu, że byłeś dla kogoś podły i okropny. 

Często odejście jest dowodem siły, nie słabości. Tu już nie chodzi o przywiązanie, sympatię, ale o nas samych. Po co mi ludzie, którzy mnie denerwują, doprowadzają do płaczu, przez których mam zły humor? I odwrotnie - jeśli ja tak działam na kogoś, po co ten ktoś ma się ze mną użerać? Z sentymentu? Zdecydowanie nie. Boli jak cholera, gdy ktoś nas zostawia i za nic nie chcemy uwierzyć, że ten ktoś nie jest małym, żałosnym robalem nadającym się tylko do zdeptania. Ale odejście to nie zawsze słabość - a siła, uczciwość, prawda. Odejście nie jest niczym złym. Jest to decyzja stanowcza, trudna i bolesna - ale najczęściej słuszna. A jeśli nie, zawsze można wrócić, prawda? Jeśli obie strony chcą. Bo w innym wypadku nie pomogą groźby ani prośby, żadne błaganie na kolanach i "rzucę się z okna" - tylko ewentualnie czas.

Na koniec dodam jeszcze, że odejścia nie zawsze są złymi doświadczeniami. Jeśli się ma podejście do życia takie jak ja, można się wiele z takiej sytuacji nauczyć, tak jak wspomniałam wyżej. Można też po czasie zauważyć, że to była dobra decyzja - na przykład, chłopak którego odrzuciłam po jakimś czasie zakochał się w innej dziewczynie i są razem już prawie trzy lata. Gdybym go nie odrzuciła, nie związałby się z nią. I to ona jest stworzona dla niego - nie ja.

To, co chciałam wam tu przekazać to przede wszystkim jak zawsze to, że życie nie jest czarno białe. I że czasami to my musimy spojrzeć na siebie i powiedzieć - schrzaniłem sprawę. I wyciągnąć z tego naukę na przyszłość. Czy z tą osobą, czy bez niej. A jeśli nie schrzaniliśmy my - nie słuchać, że tamta osoba jest taka czy taka. Nie obgadywać. Nie traktować tego człowieka jak największe gówno, w które się nieszczęśliwie wdepnęło. Szanuj czas, który razem spędziliście, szanuj decyzję, szanuj uczucia. Spójrz sam na siebie i zapytaj się - czy ten ktoś nie miał racji? Każdy ma prawo do odejścia i nie czyni to z niego potwora. Potworem jest ten, który zostaje i wykorzystuje dobroć innych, jak pasożyt.

Chciałabym po prostu, byście w każdej sytuacji pamiętali o dwóch stronach medalu. I żebyście byli mniej krytyczni wobec innych, a bardziej wobec siebie.


piątek, 25 lipca 2014

ZAWSZE PRZY MNIE STÓJ

Jesteśmy uzależnieni od ludzi. Przyzwyczajamy się do nich. Do zachowań, powiedzonek, zapachu osób, które spędzają z nami czas. Po jakimś czasie uznajemy za naturalne, że te osoby są z nami, są przy nas, że będą i zawsze możemy na nich liczyć. Nie chcemy się o tym przekonać ale mamy nadzieje, że gdyby coś się działo TE osoby przy nas będą. Wierzymy w nie i wierzymy im, że dadzą nam to czego potrzebujemy w danym momencie. No bo przecież są i to nie "są" w takim prozaicznym bytowaniu, tylko wjeżdżają nam z buta w banie i zapuszczają korzenie w naszym sercu.
A co jeśli przychodzi właśnie ten moment w Twoim życiu, że musi zostać przywrócona synergia? I jeśli byłeś szczęśliwy, to teraz musisz za to zapłacić? Albo nagle z wielkiego doła dostajesz kopa szczęścia od życia?
To jest pole do popisu dla uhonorowanych osób w Twoim życiu.
Bo cierpieć z kimś trzeba umieć, ale cieszyć się czyimś szczęściem jest nam czasem nawet trudniej. Bo nie oszukujmy się - wredne z nas bestie i zazdrosne.

Nadchodzi właśnie ten moment. Znajdujecie się już w tym stanie, kiedy ktoś ma przy was stać. Obracacie się w stronę tej osoby. I pytanie. Czy ona tam będzie?
Doszłam do wniosku, że na to pytanie możemy odpowiedzieć na trzy różne sposoby.
"TAK", "NIE", "Ciebie się tu nie spodziewałam".
W zależności od odpowiedzi, nasz świat ulega zmianie. Bo możemy się cieszyć, że się nie pomyliliśmy, czy odkryliśmy kogoś nowego. Albo możemy odczuć stratę osoby, która zwyczajnie stchórzyła i nie sprostała zadaniu jakie zostało powierzone w jej ręce w zaufaniu.

Zajmę się odpowiedzią, która oczywiście sprawia nam największy zawód.
Błagaliście kogoś, żeby przy was był? Wyobraźmy sobie taka abstrakcyjną sytuację, że obracacie się w stronę tej osoby w momencie, kiedy ona podejmuje decyzje czy zostać, czy odejść. I czekacie. I w myślach błagacie "nie idź, nie idź". A ta osoba odwraca się i odchodzi? Bo już jej się nie chce starać, walczyć, być i stać przy nas, bo już nas nie chce i nie potrzebuje?
Wyobrażacie sobie, ale jeśli tego nie przeżyliście nie wiecie jaki to zawód, żal i smutek. No, ale przecież nie zmusisz kogoś, żeby przy Tobie był. Bo to nie będzie już tym samym co dobrowolne i całkowicie oddane trwanie.

Coraz częściej rozmawiam z ludźmi, którzy mi mówią "przyjaciele? hahaha, nie mam, nie posiadam, nie chce, nie znalazł się nikt odpowiedni". To jest na prawdę przerażające.
Ostatnio pisałam o zaufaniu - że przychodzi z czasem, że warto w to inwestować. I dalej tak uważam, tylko smutkiem napawa mnie fakt, że nawet jeśli komuś ufasz i wierzysz, że nie zostaniesz sam to jest taka możliwość, że zostaniesz. W momencie, kiedy będziesz na skraju. Jest to przeżycie, które albo może Cię kopnąć w przepaść, albo nauczyć budować mosty.

Ostatnio wymyśliłam kolejną metaforę, która dotyczy tego jak ja przeżywam emocję. Jak już wpuszczę kogoś do swojego serca, to nie chce go wypuszczać. Choćby było źle, waliło się, paliło i nie było nadziei na lepsze jutro. Bo nie umiem podejmować decyzji w stylu "cześć, nie jest teraz między nami łatwo, ja mam swoje życie, spadam, nara". Nie umiem odciąć kogoś, bo jest trudno. I pomyślałam, że te wszystkie uczucia są jak rośliny, które rosną na moim sercu. No i jak już kogoś tam posadzę, to on sobie rośnie, zapuszcza korzenie i wbija się w moje serce mocniej. I potem jak np. podejmie decyzję, że odchodzi, to wyrywa z mojego serca te swoje korzenie. I w zależności od tego jak dużo miejsca zajmowały, zdarzenie to sieje spustoszenie. A potem nikt tego za Ciebie nie zrobi, musisz ogarnąć glebę swojego serca sam.

Co znaczy "zawsze przy mnie stój"?
To znaczy, że jak już piszę się na jakąś relację, w którą wkładam, czas, emocje, uczucia i siebie, to nie olewam tego przy pierwszym zgrzycie. Nie słucham ludzi, którzy mówią "wiesz co stara, nie ma sensu. wyjebane". Bo nie można być tchórzem całe życie. Czasem trzeba odłożyć na bok swoje żale, złości, dumę i zwyczajnie być. Oczywiście, jak nie odpowiada Ci ktoś tym jaki jest, to nie dawaj mu wierzyć, że będziesz przy nim. Bo jak można być takim potworem. Dać komuś sobie zaufać, odkryć swoje wszystkie słabości i wady, a później tak zwyczajnie odejść?
Ja wiem na swoim przykładzie, że mam ciężki charakter. Ale nie boję się tego przyznać i powiedzieć głośno. Nie ukrywam tego, liczę na to, że ludzie którzy mnie akceptują, albo wytrzymują o tym wiedzą. Bo dla każdego człowieka jest istotne, żeby był akceptowany. Nie przez każdego. Tylko przez tych "wyjątkowych", których sadzisz na swoim sercu, bo tego chcą. Mimo wad, mimo okropnych rzeczy, które każdy z nas czasem robi. W chwilach ważnych trzeba na chwile wyjść ze swojego ciała i wejść w czyjeś.
Jakiś czas temu, bardzo ważna dla mnie osoba pokazała mi książkę, w której był fantastyczny cytat.

"(...) prawdziwych przyjaciół. Pozwalasz im zobaczyć świństwa, które przychodzą ci do głowy. Brzydkie myśli. I wiesz, co jest w tym naprawdę dziwne? Wiesz, co się dzieje, kiedy całkiem się otworzysz i pozwolisz komuś zobaczyć, że jesteś degeneratem?
Twój przyjaciel kocha Cię jeszcze bardziej. Przy wszystkich ukrywasz brud pod fasadą, żeby Cię lubili, jednak prawdziwym przyjaciołom pokazujesz ten brud, a im jeszcze bardziej na tobie zależy. Kiedy pozbywamy się fasady, zbliżamy się do siebie."

A jeśli, ktoś zobaczył Twój brud i odszedł, to znaczy, że nie był wystarczająco silny, żeby być przy Tobie. Żeby zawsze przy Tobie stać. I choć to boli i żal nam jest, to trzeba przejść wszystkie fazy smutku i zamknąć za sobą ten rozdział.
I jak to przeczytałam w książce "Jak przestać się martwić i zacząć żyć" D. Carnegie'go, musimy żyć odgrodzeni od przeszłości i przyszłości. Bo w każdej sekundzie życie jesteśmy w miejscu, w którym spotykają się dwie wieczności: przeszłość, która przeminęła na zawsze, i przyszłość, która rozciąga się aż po kres czasów. I w żadnej z nich nie możemy żyć nawet przez ułamek sekundy, bo się zniszczymy - ciało i umysł.

Musimy nauczyć się być oparciem dla siebie, czerpać siłę z własnego wewnętrznego ja. I szukać. Mimo porażek, nie przestawać szukać. Kogoś, kto zawsze będzie przy nas stał.



czwartek, 26 czerwca 2014

Jak szybko zacząć ufać?




 Ufać, nie ufać. Każdy z nas zadaje sobie to pytanie dość często. Poznajemy nowych ludzi. Fajnych, ciekawych, wyjątkowych. I stajemy przed kwestią bardzo ważną. Jaka rangę nadać danej osobie, w którym miejscu w naszym życiu ją umieścić i czy w ogóle warto.

  Uwielbiam Housa. On zwykł twierdzić, że wszyscy kłamią. Coś w tym jest. Bo każdy kłamie i udaje. Nie ważne z jakiego powodu, albo pobudek. Pozory trawią naszą prawdziwą naturę. Zanika bezpośrednia relacja człowiek-człowiek.
To nie jest metoda. Ktoś zapyta, ale ile razy można próbować, ile razy można się sparzyć. I ja odpowiem. Raz, dwa, milion. Bo nie ma określonej puli cierpienia dla jednej osoby. Jest to wypadkowa ironii losu, przypadków, które się dzieją w naszym życiu, ludzi, których spotykamy i naszych decyzji.
Bo teoretycznie do nas należy decyzja czy chcemy komuś zaufać czy nie. TEORETYCZNIE. Bo nigdy nie wiesz, w kim się zakochasz, kto zdobędzie Twoje zaufanie, po cichu, samą swoja charyzmą.
I nawet jeśli już zaczniesz ufać, po długim czasie i sprawdzaniu kogoś - wtedy też może nie wyjść. Takie jest życie. Nie da się tego przewidzieć. Ale czy to znaczy, że powinniśmy asekurować się cały czas, uciekać od zaangażowania i potrzeby polegania na kimś? Zdecydowanie nie. Dlaczego? Bo możemy przeoczyć coś cennego, co nam się należy i co świat nam daje.

  Ja doskonale rozumiem, że w takich momentach "kolejnego razu", kolejnej złości, gniewu, zranienia wykształca się w nas pesymizm. Ale powinniśmy przerobić go na rozwagę i zdystansowanie. Bo pesymizm do niczego nie prowadzi. Ilu znacie ludzi, którzy mają wokół siebie ludzi, ale są samotni? Bo ja wielu. Można udawać, można się oszukiwać. Ale czasem w zaciszu własnego mózgu dochodzić do tego strasznego i bolesnego wniosku. I co wtedy? Rzucić się w wir pracy, zajęć lub znajomości, które nie są głębokie, ale gwarantowanie nas nie zranią, czy pogrążyć się w rozpaczy?  Żadna z tych wizji nie jest dobra.
Dlatego akurat w tym wypadku każdemu z nas przydaje się zdrowy optymizm, który zmusi nas żeby zacząć jeszcze raz, bo nie wszyscy są tacy sami. Każdy jest inaczej ukształtowany, wychowany, inaczej ma poukładane w głowie. Łączy w sobie mieszankę różnych cech, zachowań. Dopóki kogoś nie poznamy, nie będziemy wiedzieli czy jest znośnie, czy nie.

  Można unikać złych wyborów. Czasem. Trochę zdrowego rozsądku i czasu. Kiedyś miałam tak, że poznawałam kogoś i uruchamiałam całe swoje pokłady zaangażowania i uczuć, dla ludzi, którzy na to nie zasługiwali. Kilka źle ulokowanych uczuć i nadziei, uczy nas jak poznać pierwsze oznaki złego, jak rozwiązywać bolesne kwestie, czy jak uciekać od ludzi, którzy są emocjonalnymi wampirami. I ja też, nie ruszam już z sercem na dłoni do każdego. Ale nie obudowałam go też murem chińskim, ze strażnikami. Bo wiem, ile dobry człowiek jest w stanie ci zaoferować. Mądrości, wspomnień, uśmiechu. I ile dobrego wynika z przyjaźni, miłości i głębokich relacji.
Możemy mieć coś, bez czego nasze życie nie ma większego sensu. Dlaczego mamy to odrzucać? Jesteśmy z natury egoistami. Nasz egoizm wiąże się z obcowaniem z innymi ludźmi. Potrzebujemy ich. Dla zdrowego rozwoju emocjonalnego. Są osoby, którym wystarczy jeden przyjaciel. Jedna osoba i koniec. Ale są tacy, którzy łakną dużo więcej uczuć i więzi. Chcąc, nie chcąc ludzie są nam potrzebni. I choć niektórym się to nie podoba, powinniśmy dołożyć do pieca w swoim sercu i zacząć wytwarzać ciepło. Bo nikt nie lubi odśnieżać samochodu, czemu miałby lubić odkuwać z lodu czyjeś serce? Prosta kalkulacja. Nie skreślamy wszystkich od razu. Nie każdy czyha na naszą zgubę. Czasem ludzie szukają emocjonalnej połówki. 

  A co z osobami, które roznoszą zarazę jaką jest ból i cierpienie? Nie wątpię, że oni dostaną to na co zasługują. Zeżre ich, ich własny jad, złość, nienawiść i prawdziwa głęboka samotności. Bo takie osoby są przeraźliwie samotne, zazdrosne o relacje innych i łakome na emocje. A w pewnym momencie każdy ma chwilowe przebłyski samoświadomości. I to ich zniszczy. Świadomość jak są źli. Żeby brać, trzeba też dawać. I choćby nie wiem jak oklepany był to tekst - to zapominamy o tym. Jeśli ktoś tylko bierze i nic nie oddaje w zamian, w końcu udławi się własną chciwością.
Fajnie jest mieć ludzi, którzy na tobie polegają, Ale trzeba pamiętać jaka to jest odpowiedzialność i pewnego rodzaju zadanie. Bo to, że ktoś mi powie "możesz na mnie liczyć, bo jesteś dla mnie ważną osobą", jest bardzo miłe, ale ja nie chce TYLKO słów. Potrzebujemy czynów. Świadomości, że jak coś się stanie to będziemy mieli nasz osobisty tłumik emocjonalny, który wysłucha, wesprze, kopnie w dupę, kiedy trzeba i zniszczy "zło".

  No i teraz, jak to jest z tym czy już komuś możemy zaufać, czy jeszcze nie. Im starsi jesteśmy, tym skąpiej rozdzielamy swoje zaufanie. Robimy to świadomie. Dla każdego jest to sprawa indywidualna. Ja łapie się czasem na tym, że poznaje kogoś i wiem - to będzie dobra inwestycja. Ale nawet wtedy czekam. Sprawdzam czy to jaka jestem, nie niszczy idealnego obrazka.
Co jest najważniejsze? Robić wszystko stopniowo. Nie rzucać się z miłością i pozytywami na kogoś, nie przytłaczać. Dać sobie czas na wszystko. Bo spojrzeć na kogoś po latach przyjaźni i powiedzieć "mordo, zaskoczyłaś mnie", to cenna rzecz. Dajemy siebie trochę więcej codziennie. Czasem zupełnie naturalnie i bez zastrzeżeń. Czasem są drobne zgrzyty. Które prowadzą w dobrą, lub złą stronę. Ale jeśli wszystko idzie stopniowo można dać sobie radę z każdymi trudnościami. W dawaniu komuś zaufania, potrzebne są też rozmowy. I nie tylko takich o pierdołach. Ale ważnych i budujących. Potrzebna też jest bezpośredniość. Mówienie szczerze tego co nam leży na wątrobie.

  A wiecie, jak cudownie jest wiedzieć, że gdzieś tam na tym cholernym świecie, jest ktoś kto o nas pomyśli. Kto się zatroszczy. Kto zrozumie bez słów o czym myślisz, zawalczy o Twoje najlepsze cechy. Ktoś, kto zawlecze nas do domu, kiedy trzeba. Sama świadomość, że mamy kogoś, komu na nas zależy jest dla nas elementem bezpieczeństwa. 

Jeżeli ktoś nagina prawdę w stylu "nie, nie jestem głodny, dzięki", kiedy jest głodny jak wilk - to można to jeszcze przeżyć i przymknąć oko. Ale jeśli ktoś wchodzi w sztukę kłamania i zapętla się w tym, w ważnych i istotnych sprawach - to nie warto wchodzić w tak toksyczną i bolesną znajomość. Bo to, prędzej czy później kończy się swojego rodzaju rozczarowaniem. A przy okazji, każe nam następnym razem myśleć właśnie - "wszyscy kłamią, bez sensu zaczynać od nowa i ładować się w relacje. Bo ludzie są głupi i źli".


Uczucie, że gdzieś tam jest część nas - sprawia, że możemy latać wysoko.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Kim warto się przejmować?

Nie wiem, jak to się stało, ale wśród bliskich zrobił mi się straszny miszmasz. Kilka osób mi odpadło, kilka doszło. Kilka wciąż jest i musi być, ale wiem, że nie mogę na nich liczyć. Co najdziwniejsze - poznałam się na wielu osobach w różnych sytuacjach.

Na tej podstawie zauważyłam kilka cech, które u ludzi cenię i które sprawiły, że dane osoby zostały ze mną na dłużej. Albo - nie wypełniając któregoś punktu - odeszły i raczej nie wrócą. A na pewno ja po nie nie pójdę.

Dobra osoba...

Sygnalizuje i rozwiązuje problem.
Niejednokrotnie zderzyłam się z tym, że ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać. Mają problem z powiedzeniem komuś, że coś im się nie podoba. Szczerość i otwartość jest trudna, nie przeczę - ale niezbędna, by cokolwiek można było budować. Nie potrafią pracować nad relacjami i samymi sobą. Nie rozumieją, że kompromis polega na tym, że każda strona musi coś z siebie dać, coś zmienić, coś poprawić. Zakładają, że przyjaźń/związek muszą być idealne i koniec. A jak pojawia się jakiś problem - uciekają. Kończą wszystko, dają sobie spokój, odchodzą i nie wracają. Nie zadają sobie trudu rozmowy. Chcą coś kontynuować, ale zamiast tego palą most. Sądzę, że to często wynika też z tego, że dana osoba boi się reakcji drugiej strony i sądzi, że dany problem jest nierozwiązywalny. Powiem wam jedno - nie możecie być tego pewni, dopóki druga strona nie dowie się o nim i nie wyrazi swojego zdania. W relacji są DWIE osoby i DWIE osoby podejmują decyzje - nie jedna. Jestem zdania, że 90% kłopotów da się przeżyć i wystarczy po prostu trochę chęci. Trochę pracy i cierpliwości.

Dba o to, jak się czujesz.
Bardzo cenię moich przyjaciół za to, że gdy wiedzą, że mam doła i czuję się okropnie potrafią wziąć telefon i zadzwonić do mnie czy napisać i po prostu zapytać, jak się mam. Zaproponują spotkanie albo po prostu czuwają nade mną i pilnują, bym przypadkiem nie siedziała sama i nie zaczęła smęcić. Wiedzą, że gdy jest mi smutno szukam zajęcia i towarzystwa. I dają mi obie te rzeczy. Osoby, które nie potrafią się zainteresować tym, co się dzieje albo nie pamiętają o problemie nie są dla mnie warte uwagi. Zdarzyło mi się obserwować sytuację typu: X i Y się przyjaźnią, ktoś bliski osoby X popełnił samobójstwo, osoba Y współczuje, współczuje, a dwa tygodnie później opowiada przy X dowcipy o samobójcach. Zapominając o tym, co się stało. To może drobiazg, może nic - ale to boli. 

Sama wie, co ci chodzi po głowie.
Z Sarą rozumiemy się bez słów. Ona dobrze wie, gdy coś jest nie tak. To samo ja mam z nią. Wystarczy, że odpisze mi na smsa inaczej niż zwykle i ja już wiem, że coś nie gra i coś się stało. Najfajniejsze jest to, że często nie musimy sobie mówić, co się wydarzyło - bo już jesteśmy w stanie się domyślić. Czasem kończymy za siebie zdania, mówimy coś w tym samym momencie. Mamy taki sam pogląd na daną sprawę. Nie jest to co prawda rzecz niezbędna w przyjaźni, ale świadczy ona o tym, że się dobrze z drugim człowiekiem dopasowało. Że się go bardzo dobrze zna i rozumie. 
Lubię ludzi, którzy są krok przed tobą. Mam kilka takich przykładów.
Kiedyś tuż po lekcjach udało mi się umówić z chłopakiem, który bardzo mi się podobał. Moje przyjaciółki dowiedziały się o tym od znajomych, bo ja im nie zdążyłam powiedzieć; wieczorem jedna z nich zadzwoniła do mnie. Odebrałam, a ona "schodź na dół, musisz nam wszystko opowiedzieć!". 
W wakacje spotykałam się z bardzo nieogarniętym typem, który wiecznie się spóźniał. Miał on przyjechać na noc filmową i poznać moich przyjaciół. Spóźniał się ze dwie godziny, a ja siedziałam wściekła jak osa, bo nie dawał znaku życia. Chłopak mojej przyjaciółki zerkał na mnie co chwilę, a potem szepnął jej do ucha, żeby wzięła mnie na bok i ze mną porozmawiała, bo jestem w bardzo kiepskim nastroju i ostro się wkurzam.
Sama staram się też robić takie małe rzeczy. Na przykład raz byliśmy ze znajomymi wieczorem umówieni na piwo; mój były chłopak wracał wtedy po całym dniu pracy i wiedziałam, że będzie bardzo głodny. Zaproponowałam mu więc, że coś mu przygotuję na szybko; gdy mu przyniosłam to, co zrobiłam i gdy już zjadł był taki uśmiechnięty i tak wdzięczny, że aż mi się ciepło zrobiło na sercu. 
Takie drobiazgi dają masę radości i tym, którzy przygotowują taką "niespodziankę", jak i tym, którzy ją otrzymują. I są najlepszym dowodem, że druga osoba jest dla nas ważna.

Umie się z tobą cieszyć.
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. W biedzie łatwo o przyjaciela. Łatwo o człowieka, który ci będzie współczuł, który potrzyma cię za rękę, otrze łzy i powie "wszystko będzie dobrze". Jak mu źle, to łatwo mu to współodczuwać; jak dobrze, to kipi optymizmem i "będzie super, zobaczysz!". Ja mam okresy totalnej depresji i nigdy na brak przyjaciół nie narzekałam. Generalnie mam ich dużo w końcu.
Samotna stałam się wtedy, gdy zaczęłam być szczęśliwa - znalazłam nowych, fantastycznych kolegów, a wśród nich cudownego faceta; nie przejmowałam się maturą i robiłam tyle, ile mogłam - zamiast zrzędzić i smucić, jak to ciężko i źle; nie nudziłam o szkole, bo i mało się w niej pojawiałam - zajmowałam się swoimi sprawami i sama się uczyłam; dużo wychodziłam z ludźmi, dużo się cieszyłam, robiłam fajne rzeczy, imprezowałam i tak dalej. W domu też całkiem grało. Mój kolega w tym okresie powiedział, że cieszy się, że zaczęło mi się układać, bo przez te wszystkie nieszczęścia, które mnie spotkały, zrobiłam się "zgorzkniała". I to była prawda. Ale o dziwo, gdy taka byłam miałam wokół więcej ludzi, niż potem. Dlaczego? Bo ludzie nie potrafili cieszyć się razem ze mną. Nagle przestali pytać, co u mnie, jak się mam, jak z tym czy tamtym; nie reagowali na moje radosne "byłam tu i tam", "w związku świetnie", "taka fajna impreza w weekend", "kupiłam to i to". Pytali o maturę, o szkołę, zrzędzili i narzekali na to. A jak nie na to, to na to, że mi się ułożyło, a im wciąż nie (sic!).  Oczywiście nie sprawiało mi to problemu, wg mnie jakaś taka zazdrość czy "szkoda, że ja tak nie mam" jest normalna i nie ma w tym żadnego kłopotu. Sama przecież nieraz zazdrościłam. Nie ma w tym nic złego ani wstydliwego. Problemem było co innego. To często była jedyna rozmowa, jaką przeprowadzałam na te moje tematy - pocieszanie innych, że im też się ułoży. Nikt nie pytał, jak układa się mi. 
Doszłam do wniosku, że w wielu wypadkach ludzie byli raz, ciekawi kolejnych nieszczęść, a dwa, dowartościowywali się moim pechem. Pocieszali, ze nie tylko u nich jest kiepsko. I widząc mnie szczęśliwą po prostu mnie zignorowali. Jakby uznali, że nie ma o czym gadać, skoro jest wszystko ok. Miałam nadzieję, że wnioski wyssałam z palca, ale moja przyjaciółka powiedziała, że niestety tak to właśnie wygląda.
Dlatego twierdzę, że sztuką nie jest bycie empatycznym gdy komuś jest źle - sztuką jest umieć się cieszyć z czyjegoś szczęścia i w nim uczestniczyć nawet, gdy jest nam cholernie kiepsko.

Rozumie lub się stara zrozumieć.
To jest kolejna cecha, którą mogę wskazać u Sary. Ona dobrze wie, jaki mam charakter i że bywam trudna. Wie, dlaczego taka jaka jestem - jaką mam sytuację rodzinną, zna moich przyjaciół, jest świadoma tego, JAK czuję. Wie, że gdy się od niej odcinam nie robię tego dlatego, że chcę - a wynika to z mojej asekuracji, z mojego "nie chcę znowu cię męczyć" i z tego, że mam tendencję do takich ucieczek. Ona wie, że nie wolno mi uciec i nie pozwala mi na to. Wie też, że jak jestem zła, to musi poczekać, aż ochłonę. Wie, dlaczego nienawidzę kłamstw i jak na nie reaguję. Ja wiem, z czego często wynika jej złość. Wiem, co ją martwi i z jakiego powodu. Wiem, jak funkcjonuje jej rodzina i wiem, czemu się zachowuje jak zachowuje. Rozumiem, dlaczego denerwują ją pewne rzeczy, które dla mnie są zupełnie normalne. Umiemy ze sobą rozmawiać szczerze - mówić, co która schrzaniła, jak która powinna się zachować, co powinna zrobić. Uczymy się wciąż rozmawiać o tym, co nas w sobie denerwuje i dlaczego. Staramy się siebie zrozumieć. A gdy nie rozumiemy, mówimy - nie rozumiem. Wytłumacz mi. 
Wiemy, że mimo sprzeczek się kochamy i jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. I wiemy, że nawet jak nie rozmawiamy tydzień, to i tak do siebie wrócimy.

Jest szczera bez względu na wszystko.
Nienawidzę kłamstw. Po prostu szału dostaję, gdy dowiaduję się, że ktoś mi nakłamał. Często są to też drobiazgi, ale i tak mnie to denerwuje. Uważam, że jestem osobą, której można powiedzieć prawdę. Mama mnie zawsze uczyła szczerości i wymagam tego samego od innych ludzi. Taka jest moja przyjaciółka z Pruszkowa. Gdy piszę do niej, czy się spotykamy, wiem, że nie wciśnie mi kitu, gdy jej się nie chce, tylko powie szczerze - nie chce mi się, leżę w łóżku i gram, oglądam serial, nie mam siły się ruszyć, nie chce mi się ogarniać. Nie opowiada mi bajek o spotkaniach, bólu głowy albo że nie ma kluczy pod ręką. Moja druga przyjaciółka zaś potrafi mi nawet gdy mam strasznego doła walnąć prawdą między oczy. Nawet gdy wie, że będzie mnie to cholernie bolało. I mówi zawsze - przepraszam, że brutalnie, ale tak jest. I ja wiem, że jest. Czasem opiernicza mnie z góry na dół za moją głupotę i bezmyślność. Ale wiem, że ma rację i że mówi to, co myśli. A że myśli sensownie, to kolejny plus.

Jeśli dany człowiek nie spełnia któregoś z tych punktów, jest słabo. Nie mówię, że wszystko jest czarne lub białe; nie twierdzę, że nie warto znać kogoś, kto ma z czymś z powyższych problem. Myślę jednak, że jeśli taka osoba zaczyna być dużym utrapieniem dla nas ze względu na coś z powyższych, nie ma co się przejmować. Chcemy się otaczać jak najlepszymi ludźmi, którzy będą na nas zwracać uwagę i na których będziemy mogli liczyć. Nie tkwijmy więc w bezsensownych relacjach tylko dlatego, że cośtam. Ja wychodzę przy związkach z takiego założenia, że każdy nowy facet jest lepszy od poprzedniego. U mnie się to sprawdzało zawsze. Może przyjaźnie też można tak podsumować. Na pewno zawsze mamy szansę poznać kogoś lepszego. :)

Sądzę, że przyjaciół na pewno warto nauczyć takiego postępowania. Po prostu warto, bo są to cechy dobre i potrzebne. Warto też u siebie je wykształcić. Moja szefowa zawsze mówi - gdy jesteś na pierwszej zmianie, przygotuj wszystko dla drugiej. Gdy jesteś na drugiej zmianie, przygotuj wszystko dla pierwszej. Nie zostawiaj brudu, pustych pudełek, niepoukładanych rzeczy na półkach. Pomyśl o drugiej osobie i zrób coś dla niej. Jesteśmy zespołem i pracujemy na wspólny rachunek. I taka jest prawda. Relacja to zespół, to współpraca, to pomaganie sobie, dbanie o siebie. Pierwsza osoba dba o drugą, a druga o pierwszą. Myślenie o innych zawsze się opłaci. Dla mnie też dawanie innym tego, co mogę sprawia bardzo wiele radości. Nie ma nic piękniejszego niż wdzięczny uśmiech drugiej osoby. Naprawdę nie ma. :)




poniedziałek, 26 maja 2014

Niepewności: nagłe zmiany i "co dalej?"

Matura, matura i po maturze. Od paru dni chciałam coś napisać, ale z racji tytułowych niepewności nie miałam zbytnio czasu. Na razie pracuję 6 razy w tygodniu i mam bardzo mało czasu na cokolwiek. Ale po następnym weekendzie wszystko zacznie się kierować w odpowiednią stronę. A skąd to wszystko - już mówię.

W chwilach, w których świat wywraca się do góry nogami ciężko jest zachować równowagę i się nie przewrócić razem z nim. Dzieje się tak, gdy najlepszy przyjaciel zawodzi w najtrudniejszym dla Ciebie momencie. Gdy dziewczyna, z którą wiązałeś przyszłość z dnia na dzień odchodzi. Gdy chłopak rzuca Cię w pierwszy dzień wakacji, które mieliście spędzić razem. Gdy nagły ból kręgosłupa przeradza się w wadę, która niszczy Ci plany na przyszłość. Gdy okazuje się, że ludzie, którzy Cię otaczają tylko czekają, aż się potkniesz...

Najgorsze w takich sytuacjach jest to, że zaburzony jest porządek, który sobie przez dłuższy czas ułożyłeś. I się nie spodziewałeś, że tak się stanie! Nagle nie możesz porozmawiać z przyjacielem, nagle nie masz z kim wynająć mieszkania, nagle nie masz gdzie wyjechać na wakacje, nagle nie możesz iść do takiej pracy, o jakiej marzysz. Nagle nie możesz liczyć na nikogo w swoim otoczeniu. Nagle nikt Cię już nie pocałuje w czubek nosa i nie powie, że jesteś i tak najlepszy, mimo że Ty w tym momencie czujesz się jak totalna kupa. Nagle nie ma już nic.

Dokładają się do tego często problemy życia codziennego. Ciągła praca, egzaminy, jakieś błahostki.  Nie masz pieniędzy, praca cię wykańcza. W domu się z kimś ostrzej zepniesz. I tak jest. Biorąc to wszystko pod uwagę i uświadamiając sobie, że to coś, co sprawiało, że życie było minimalnie lepsze odeszło, można naprawdę się porządnie zdołować i naprawdę pogubić w tym wszystkim.

Gdy nie ma już niczego, co popchnęłoby Cię do przodu, sam musisz to zrobić. Sprawić, żebyś to Ty stał się tą "minimalnie lepszą rzeczą" w życiu. Nie praca, nie chłopak, nie talent. Moi przyjaciele mówią, że moim największym problemem jest to, że za bardzo skupiam się na ludziach. Że za dużo im z siebie daję, że zbytnio się do nich dopasowuję, nie wymagam, nie oczekuję; że za prędko ufam i wierzę i za bardzo się do nich przywiązuję. I że przez to jestem nieszczęśliwa - bo nigdy nie robię nic dla siebie, bo jestem zajęta dawaniem wszystkiego co mam innym i zastanawianiem się, czy IM jest dobrze. Gdy więc taki mój pieczołowicie posklejany świat się porwał, stwierdziłam, że to jest właśnie moment na ten zdrowy egoizm. Na to, by nauczyć się żyć sama ze sobą, ze swoimi wadami i słabościami. Wyeliminować je, albo pokochać. Wyprzeć te niepewności, zapomnieć o dawnych planach i ułożyć nowe. Zapchać sobie grafik rzeczami, które będą tylko dla mnie i tylko mnie będą dotyczyły. Znieść ludzi na dalszy plan i postawić chociaż raz siebie na pierwszym miejscu. Nie dopasowywać się do nikogo, nikogo nie pytać o zdanie, z niczyją opinią się nie liczyć. Słuchać siebie i swojego instynktu. Zacząć wymagać i od siebie, by czuć się lepszą, i od innych - by nie otaczać się już ludźmi, którzy nie są mnie warci.

Mówiąc o zamianie niepewności na plan w tym wypadku miałam na myśli - zamianę planów, które się rozsypały i które były świetne, na nowe plany, które sama zrobię świetnymi. Na rzeczy, na które mam może mniejszą ochotę, ale które zaprocentują i które po jakimś czasie sprawią, że będę szczęśliwsza, niż jestem teraz. 

Dlatego też stwierdziłam, że w momencie, gdy przede mną cztery miesiące wakacji, których już nie mogę spędzić tak, jak planowałam, muszę poukładać swoje życie tak, by jak najbardziej wykorzystać ten czas i jak najwięcej zyskać. Postanowiłam więc poświęcić się pracy i odłożyć jak najwięcej pieniędzy, by móc zrobić to, co będzie wywoływało uśmiech na mojej twarzy. Od prozaicznych rzeczy, takich jak ogromne zakupy, po nieco sensowniejsze, takie jak powrót do sportu w postaci siłowni czy zorganizowanych zajęć, na które chodziłam rok temu i które sprawiały mi całą masę frajdy. Chcę przeczytać to, co leży na moich półkach i się kurzy od zimy; obejrzeć filmy, których wstyd, że nie oglądałam; doprowadzić pewne rzeczy w moim życiu do porządku. Postanowiłam zmusić się do normalnego funkcjonowania. Przestałam katować się "Violet Hill", którego zawsze w kółko słucham, gdy mi smutno. Zmuszam się do kierowania swoich myśli na inne tory. Niezwracania uwagi na sentymenty, o których pisałam ostatnim razem.

Cel to wyeliminować te niepewności, co będzie dalej i jak sobie poradzę z tym, co mi zaoferował los - po prostu pruć do przodu i się nie zastanawiać. Gdy ma się zapchany grafik, gdy wstaje się rano i idzie się do pracy, z pracy na spotkanie, potem na drugie a potem do domu i następnego dnia to samo, to może i jest się cholernie zmęczonym po paru dniach, ale z drugiej strony - nie ma się czasu myśleć, zamartwiać i płakać. Mieć nadziei, szukać wzrokiem, łudzić się. A nie są to czynności, których pominięcia warto żałować.

Dlatego też, gdy ktoś z Was czuje taką pustkę, jaka dopadła mnie, właśnie to polecam - skupić się na sobie. Inwestować w siebie. Oduzależnić się od ludzi i nauczyć się żyć z samym sobą w zgodzie bez względu na wszystko. Zająć sobie dzień, tydzień i miesiąc i być w ciągłym ruchu. Przestać wyglądać przez okno, licząc, że zobaczy się Tę osobę, niczym syna marnotrawnego wracającą do nas; przestać robić to, co unieszczęśliwia, co sprawia, że czujemy się źle, bezwartościowo, co nas męczy i dusi. Zastąpić to czymś innym. Znaleźć nową pasję, w której się odnajdziemy. Coś ze sobą robić aktywnego. Siedzenie w domu jest kuszące, ale nikomu jeszcze na dobre to nie wyszło. Trzeba znaleźć coś, co nada życiu sens - a to coś jest nie w pracy, talencie i partnerze, ale w nas. 


wtorek, 15 kwietnia 2014

Sentymenty

Czasami tak jest, że jakiś człowiek odchodzi z naszego życia. Jest nieduża szansa, że się w nim ponownie pojawi; często nawet już całkowicie tracimy z daną osobą kontakt, nawet taki cześć-cześć. My sobie na nowo układamy codzienność - znajdujemy nowych przyjaciół, lepszego partnera. Jesteśmy szczęśliwi i powoli zapominamy. W pewnym momencie czujemy się już uwolnieni od danej osoby i wtedy...


Wtedy coś wraca. Zobaczymy ją na ulicy, skojarzymy sobie z nią coś. Czasem bardziej bezpośrednio się z nią zetkniemy, a nawet jednoznacznie. Jakoś tak pojawi się w naszej głowie, zmąci myśli i sobie trochę zwykle posiedzi, doprowadzając nas do rozstroju emocjonalnego i wątpliwości, których nigdy nie powinniśmy nabrać.

Nikt nie jest ex bez powodu. Ani przyjaciel, ani przyjaciółka; ani chłopak, ani dziewczyna. Jeśli ktoś został zdegradowany do "były", to zapewne wydarzyło się coś, co sprawiło, że dwie osoby znalazły się w sytuacji, z której nie było odpowiedniejszego wyjścia na tamtą chwilę. A że ludzie rzadko się zmieniają, to na obecną zapewne również. 
Nikt nie zrywa przyjaźni ani związku przez swoje widzimisię. 

Powody mogą być różne. Zwykle obserwuję "po prostu" niedopasowanie dwóch osób. Jedna drugiej wyrzuca jej złe nawyki albo niefajne zachowania. Za dużo pijesz, ciągle siedzisz z kolegami, nie widzisz świata poza swoją dziewczyną, jesteś samolubny, zaborczy, zazdrosny, za rzadko robisz pranie, niedostatecznie się mną interesujesz i tak dalej, i tak dalej. Lista wad jest tak długa, że nie zdołałabym jej tu całej wypisać.

Na szczęście te dwie osoby często dochodzą do prawidłowego wniosku, że nie ma co się męczyć i dają sobie spokój. Znajdują nowych przyjaciół czy nowych partnerów. I wszystko idzie tak, jak powinno.

I wtedy właśnie to "coś" wraca. Razem z uczuciem "było fajnie", "to było wyjątkowe". Wracają miłe wspomnienia; wspólnie spędzone dni, szerokie uśmiechy na twarzach. I nagle przestaje się liczyć to, co jest teraz. Że w zasadzie czujemy się szczęśliwi, ba, często szczęśliwsi niż wtedy! Że niczego nam nie brakuje, bo obecni przyjaciele nie zawodzą i nie trzeba się z nimi użerać, a nowy partner jest chodzącym ideałem. Przestaje się liczyć to, że teraz jest nowa codzienność, która nam przecież pasuje i nie raz, nie dwa cieszyliśmy się, że złe chwile są już za nami.

Niektórym po prostu jest w takich chwilach smutno. Bo coś zakuło, coś zabolało. Stara rana się otworzyła, zrobiło się nieprzyjemnie. To jest normalne. Zawsze z żalem wspominamy dobre momenty, które musiały przeminąć. Nigdy jedna rzecz się nie powtórzy dwa razy w identyczny sposób. Wszystkie zdarzenia są unikalne. 

Czasami jednak takie rozczarowanie przeszłością, która tak bardzo różni się od teraźniejszości, zaczyna nabierać złej formy. Nagle przestajemy być zadowoleni z obecnego stanu rzeczy. Coś nam nie pasuje i doszukujemy się wad w sytuacji, w której jesteśmy. Nagle nasz przyjaciel nie jest idealny, nasz partner nie jest idealny i wszystko nie ma sensu. Bo wydaje nam się, że to, co minęło było lepsze. Bo zaczynamy to wszystko porównywać. Nagle dochodzimy do wniosku, że nic nie będzie tak wyjątkowe i lepsze od tego, co jest za nami. 

Co zrobić w takich sytuacjach? Przypomnieć sobie, że ta osoba odeszła nie bez powodu. Tak jak napisałam. Odrzuciliśmy ją, bo nie spełniała naszych oczekiwań. Albo ona odrzuciła nas, bo my nie byliśmy tacy, jacy według tej osoby powinniśmy być. 

Ludzie zmieniają się niesamowicie rzadko. Szansa, że wejście po raz kolejny do tej samej rzeki będzie miało sens jest niewielka. Czasami też jest już na taki ruch za późno. 

Owszem, są sytuacje, w których ktoś staje się kimś innym, kimś, z kim ponownie nawiązana relacja miałaby już sens. Są sytuacje, w których ktoś popełnił błąd i zdał sobie z tego sprawę po fakcie.

Zwykle jednak są to po prostu sentymenty, które powinny zostać sentymentami. Miłe chwile, które zapewne nie powtórzą się już po raz kolejny. 

Myślenie, że "nic już nie będzie tak wspaniałe" jest błędne. Owszem, nie spotkamy drugiej takiej samej osoby. Ale nikt nie powiedział, że nie możemy spotkać lepszej, nawet jeśli nie umiemy sobie jej wyobrazić, stawiając tę pierwotną wersję na piedestale. O tym już mówię z autopsji. I co więcej, szansa wcale nie jest na to taka niewielka. Każda znajomość bowiem daje nam doświadczenie, z którego mamy prawo korzystać w przyszłości. I tym sposobem na przykład jest duża szansa, że następnym razem będziemy omijać szerokim łukiem osoby podobne do tej, z którą nasze drogi się rozeszły. Bo widzimy w niej zestaw cech owszem, często wciąż atrakcyjny dla nas, ale jednocześnie taki, który świeci na czerwono i ostrzega - wpakujesz się po raz kolejny w to samo bagno. Bo jest duże prawdopodobieństwo, że trafisz na osobę, która będzie cię traktować przez to tak, jak poprzednia. Nie będzie spełniać twoich oczekiwań.

To właśnie nasze oczekiwania powodują, że jesteśmy nieszczęśliwi - bo wychodzimy z założenia, że ludzie muszą je spełniać i że w ich złej woli jest zachowanie odwrotne. A tak nie jest. I jeśli ktoś nie jest taki, jakbyśmy chcieli - po co się męczyć? 

Są rzeczy, od których nigdy nie będziemy w stanie się uwolnić. Które zawsze będą wracać, które nie pozwolą nam spać czy czasem sprawią, że trochę nam się zrobi smutno. Ale w chwilach słabości trzeba sobie zawsze przypominać - z jakiegoś powodu ruszyłem do przodu. I z jakiegoś powodu teraz jestem szczęśliwy, a wtedy nie byłem. 


sobota, 5 kwietnia 2014

Raz, dwa, trzy Badass patrzy.

Czasem moja frustracja sięga zenitu, kiedy rozmawiam z kobietą, która po raz kolejny wybiera tego złego, myśli o nim i tęskno jej do niego. MIMO że wie o każdej wadzie i całej głupocie takiego myślenia.

Więc jak już wyrzucę całą swoją złą energię, to poczuje się lepiej i będę mogła spokojnie wrócić do swojej ukochanej nauki.


Skąd do cholery w kobietach bierze się to dziwne przeświadczenie, że zły znaczy lepszy? Ja wiem, że można nie rozumieć, że facet jest parszywy i nie warto nawet na niego patrzeć (nawet jeśli jest super przystojny). Ale tak z całkowitą świadomością patrzeć w paszczę beznadziei? Tego nie ogarniam.

Ale dzięki temu, że Magda dała mi do myślenia na ten temat, narodziło mi się w głowie trochę myśli - i trochę jakichś może pokrętnych, ale właściwych wniosków.

Dlaczego kobietki wolą badassów?

Myślę, że oprócz jakiegoś takiego metafizycznego pociągu, zawsze staramy się znaleźć faceta, który będzie silny i przy którym będziemy mogły się czuć bezpieczne. 

Co mam na myśli mówiąc 'metafizyczny pociąg'? To uczucie wiedzy - nasz organizm, umysł wie, doznaje olśnienia. Tego właśnie potrzebujemy; tego oto osobnika chcemy. Chcemy być blisko, jak najwięcej czasu; uśmiechamy się, staramy się podobać. Gdzieś kiedyś czytałam, że to jest poniekąd warunkowane naszym zapachem - naturalnymi wabikami, które wytwarzamy. Podobno jeśli nasze DNA "pachnie" podobnie, to automatycznie jesteśmy bardziej atrakcyjni dla siebie. Instynkt zwierzęcy mówi nam - ten facet będzie dobrym ojcem. Samcem,  który zagwarantuje nam spełnienie i dobry seks. 

Ale to tylko nasze podświadome zwierzę daje nam znać, co wyczuwa. I patrząc na takiego pewnego siebie, zadbanego (bo przecież oni o siebie dbają) badassa myślimy, że on nam to bezpieczeństwo zapewni. A tu gówno. Bo może to zrobi, ale tylko dlatego, żeby nie wyjść na piczkę. Będzie to zwyczajnie egoistyczne zagranie. A gdy damy mu już to, co możemy - odejdzie, wcale nie zwracając uwagi na to, że to wszystko zabiera ze sobą. I każda kobieta to wie! Jak nie za pierwszym, to za drugim, trzecim, dziesiątym razem. I po co cały czas się pchać w to samo bagno? Skoro już wcześniej wciągnęło nas po sam mózg i z ogromnym trudem go odzyskałyśmy? Halo?! 


Jak ssiesz ładowarkę, która jest podłączona do prądu i kopnie Cię prąd, to normalny człowiek nie będzie ssał tej ładowarki kolejny raz. To instynkt samozachowawczy. 

I gdzie on się podziewa, gdy pojawia się ON?

Ucieka gdzieś daleko z podkulonym ogonem i zostawia nas z errorem w mózgu. Trzeba na niego krzyknąć "hola mały, nie daj się", choć ja wiem, że czasem fajny bicek przesłania zdolność do racjonalnego myślenia.

Dalej.

Podświadomie boimy się ze trafimy na nieogara, który nie będzie potrafił ani się z nami pokłócić, ani postawić na swoim. Jeśli nie jesteś mocno terytorialna to będzie Ci to zajebiście przeszkadzało. Bo po co nam facet-niefacet. Ja wiem, że bronimy się przed tym. Ale każda przedstawicielka płci pięknej potrzebuje czasem, żeby ktoś powiedział "dość kobieto, nie masz racji". Czasem po to, żeby weszło jakieś spięcie powodujące chemię, a czasem dlatego, że momentami przydaje się taki kubeł zimnej wody w postaci stanowczego partnera. Od tego  oni są. A poza tym, tak zupełnie między nami - stanowczy facet jest też dość pożyteczny na innych płaszczyznach. Na przykład - umie się godzić, jak już skończycie się kłócić.

Poza tym - jakoś tam zawsze wzorujemy się na tym co mamy w domu. Czyli bierzemy to, co chcemy, żeby facet miał, bo było nam z tym dobrze w domu. I z drugiej strony - chcemy tego, czego nam w domu zabrakło. No i to też badass potrafi ci dać. Zainteresowanie, poczucie, że jesteś najlepsza. No i tę adrenalinę. To coś, co dobrze wpływa na nasz organizm. Dlatego się straszymy, oglądamy horrory i... znajdujemy takich facetów. A ci fajni, ogarnięci, spokojniejsi, pełni bezpieczeństwa, godni zaufani są skazani na tępe dzidy... które na nich nie zasługują. I ci biedni, Bogu ducha winni mężczyźni muszą znosić takie coś, a potem się dziwimy, że kobiety są postrzegane jako wredne i nie do życia. Same sobie jesteśmy winne. Spotykamy czasem tak zniszczonych chłopaków przez jakąś głupią tapeciarę, która ma nic w głowie, że aż się płakać chce.

Ja tu nie mówię, że to działa tylko w jedna stronę. Ale ogólnie w tym poście chodzi o wpływ kobiet. 
Jak chwilę się rozejrzymy, to przecież takich facetów w pół drogi jest pełno! Serio, ja osobiście znam na pęczki facetów, którzy są lekko niegrzeczni, ale dla dziewczyn kulturalni, romantyczni. I jak trzeba, to okiełznają babę. Wystarczy otworzyć oczy. I dopuścić myśl do siebie - że jak facet jest naturalnie zainteresowany i fajny, to warto dać szansę. Bo to, że nie rzuca nam ochłapu uwagi, następnie uciekając - dobrze o nim świadczy.


Dziewczyny boją się nudy. A bo on jest za dobry, za słodki, niemożliwe, żeby istniał bla bla bla, więc oleję go, bo na pewno jest flegmatyczny i nie da mi żadnej rozrywki. A ja wtedy w głowie dodaję: "nie będzie cię bił, poniżał, olewał, ignorował, fundował nerwów i płaczu milion razy w tygodniu - smuteg". Czasem jak badass zafunduję dramat, to nie dajesz rady się podnieść. Tego tak bardzo potrzebujesz?

Ja wiem - marzymy o takim typie wyluzowanego, pełnego klasy, inteligentnego przystojniaka, który będzie szalenie ciekawy i będzie nas kochał do szaleństwa. 

No to zamiast myśleć "ja będę tą jedyną, dla której on się zmieni", idźmy dalej i szukajmy w przepastnej torbie świata swojej drugiej połowy. Bo faceci niesamowicie rzadko się zmieniają, jak mi powiedział pewien bardzo mądry mężczyzna.


Krew zalewa, jak widzę, że dziewczyna ślepo leci w ramiona facetowi, który zamknie je, mentalnie wywali jej z bani i puści. No na litość...



komentarz M:

Jestem świetnym przykładem dziewczyny, która pakuje się w takie chore relacje. Mam wręcz wrażenie, że przyciągam do siebie takich matołków. Dużo nad tym myślałam i doszłam do wniosków, które, mam nadzieję, nigdy nie pozwolą mi ponownie związać się z takim chłopakiem.

Wpływ na wybór faceta ma to, o czym S pisała wyżej - kobiety sobie rekompensują mężczyznami braki wyniesione z domu. Każda chce stworzyć relację, która da jej to, czego nie mogła dostać na co dzień. Zauważyłam, że moje braki niestety świetnie rekompensują skurwysyni. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale właśnie oni często gęsto dają mi od razu to, czego normalni faceci nie potrafią przez długi, długi czas. Fajne chłopaki często od razu nie mają w sobie tyle pasji i intensywności, co tytułowy "badass". Przewaga takich dupków nad fajnymi facetami polega właśnie na pewnej iskierce, na podnieceniu, które wywołują. Ekscytacji, adrenalinie. Oni działają szybko, bo skaczą z kwiatka na kwiatek. Biorą i "dają" ile się da, zanim znikną. A z fajnymi facetami jest inaczej - powoli, spokojnie. Na wszystko trzeba czasu. Cierpliwości. Możemy od nich dostać jeszcze więcej, ale trzeba na to poczekać. Zbudować coś sensownego. I tu wkrada się monotonia i decyzja "wybieram tamtego".

Jak z tym walczyć? Mi bardzo pomogło uświadomienie sobie tego, że to naprawdę nie ma sensu. Że to przecież zawsze kończy się tak samo - skopaną dupą, łzami i "dlaczego mnie to spotyka". Że spotyka mnie to, bo na to pozwalam. Bo nie daję szansy porządnym mężczyznom i szybko ich przekreślam wymyślając jakiś bzdurny powód. Sama się skazuję na ból, bo jestem niecierpliwa. 

Warto też słuchać swoich znajomych oraz samego siebie. Ja zawsze miałam  przeczucie, że gość jest nie w porządku. I miałam sygnały z zewnątrz - i z jakiegoś powodu ich nie słuchałam. 

Jak napisała Sara - ludzie bardzo rzadko się zmieniają. I po co spotykać się z kimś, kto ZMIENI na lepsze, skoro można być z osobą JUŻ dobrą? Liczy się teraźniejszość - nie to, co może kiedyśtam będzie. Niech najpierw się stanie. Potem bierzmy to pod uwagę.




niedziela, 2 marca 2014

Jak prawie zmarnowałam sobie życie

Profil biologiczno-chemiczny to najgorszy profil, jaki stworzono. Bynajmniej nie twierdzę tego dlatego, że ciężko mi w szkole. Ani dlatego, że trafiłam na kiepską kadrę i mam słaby plan. Chodzi o to, że ten profil ogłupia ludzi jak żaden inny. 

Tak ogłupia! 

Jako mała dziewczynka oczywiście marzyłam o wielu różnych profesjach. Od projektantki mody, po weterynarza i nauczycielkę. Potem się to zaczęło klarować. 

W podstawówce wymyśliłam sobie dziennikarstwo. Już wtedy pisanie sprawiało mi wiele radości. Ale ten pomysł całkiem szybko porzuciłam na rzecz psychologii. Całe gimnazjum było - psychologia, psychologia, psychologia. W trzeciej klasie przy okazji uczenia się do olimpiady wpadła mi do głowy jeszcze biotechnologia. Ale to był taki poboczny kierunek, ewentualny. Bo ciągle psychologia i psychologia.

Moje środowisko różnie reagowało na moje pomysły. Moja mama zawsze była za. Wiedziała też, że jestem w nie mocno zaangażowana i że generalnie jest w tym dużo sensu z mojej strony - żaden tam "a, zrobię sobie tak". Mój tata nigdy się nie wtrącał. Moje koleżanki mówiły - to fajna sprawa, mogłabyś pasować. To byłoby dobre.

Nie wszyscy jednak byli tak pozytywnie nastawieni. W pamięci mam cały czas wyraz twarzy mojej sąsiadki. Jest to bardzo miła kobieta, ale i religijna - usłyszałam więc, że psychologia to kierunek, na który idzie się, jak się ma ze sobą problemy i że to naciąganie ludzi na kasę, a co do biotechnologii - "nie naprawiaj tego, co Bóg stworzył". I ten wyraz twarzy. Zniesmaczony. Taka ambitna dziewczyna, taka mądra, taka zdolna - olimpiada, świetna średnia. I na psychologię?
Często też takie wywody różnych osób kończyły się słowami "zobaczysz, i tak skończysz na medycynie".

Do liceum poszłam do klasy biologiczno-chemicznej, oczywiście. Uwielbiałam oba przedmioty już od pierwszej gimnazjum i nie widziałam się w żadnej innej klasie. Wciąż miałam w głowie pomysł psychologii. Ale... Wtedy się zaczęło. Spotkałam 33 inne osoby, które przyszły do tej klasy z zamiarem pójścia na medycynę! Na lekarski. Żadne tam farmacje, żadne położnictwa, dietetyki ani fizjoterapie. Tylko lekarski się liczy.

I ja zaczęłam się przekonywać. Wpadłam w tę powszechną obsesję na temat lekarskiego. Gloryfikację i uwielbienie dla medycyny. Tej porządnej. Tej jedynej. Także po rozmowach z osobami w trakcie medycyny lub po niej uznałam, że wszystkie inne studia na WUMie są po prostu biedackie - że to tani, bezsensowny substytut lekarskiego i idą tam ludzie, którzy na lekarski się nie dostali. Co jest w dużej mierze niestety prawdą (ale dlaczego, wyjaśnię później). Warto też wspomnieć, że moja cała rodzina jest mocno związana z medycyną. I dodatkowo - byłam wtedy po uszy zauroczona chłopakiem, który aktualnie jest na drugim roku medycyny i traktowałam go jak totalne, genialne bóstwo. I on też zaszczepił mi taki pogląd "lekarski albo nic". Wtedy tego nie wiedziałam, ale teraz wiem, że bardzo chciałam mu zaimponować. Pokazać mu, że jestem tak zdolna, jak on. Zaimponować facetowi, który tak bardzo imponował mi.

A więc zaczęłam zakuwać. Biologia, chemia, matematyka. Ile ja się napłakałam nad fizyką w pierwszej klasie! Tyle łez popłynęło, tyle jedynek poprawiałam, zanim się zorientowałam, że wcale jej nie potrzebuję na medycynę. Ale i tak czułam się z tym dziwnie. O wiele lepiej by mi było, gdybym ją zdawała. Ale już dałam spokój widząc, że ledwo zdałam semestr. Mimo że potem było lepiej.

Ale tylko z fizyką. Bo psychicznie z roku na rok czułam się gorzej. Coraz bardziej świadoma tego, czym jest medycyna i jak ciężko będzie się dostać. Jak bardzo przeszkadza mi w osiągnięciu celu szkoła. Jak bardzo ograniczają mnie finanse. Z czym to się wszystko wiąże.

Stres zapoczątkowała ta cholerna fizyka. Potem nakręcałam się sama. Nakręcały mnie jedynki z geografii, nakręcały mnie nauczycielki, nakręcała mnie chora ambicja wysunięcia się na prowadzenie. Bo zawsze byłam najlepsza. Zawsze miałam najlepszą średnią. To ja byłam chwalona w podstawówce i gimnazjum. To do mnie porównywali innych uczniów. To ja byłam laureatką olimpiady. To ja wtedy osiągnęłam swoją ciężką pracą to, do czego wiele osób nie doszło do tej pory. I to nie jest zarozumialstwo - taka była prawda i sądzę, że nikt nie może zaprzeczyć. A potem nagle w liceum spotkałam 33 osoby identyczne, jak ja. Zawsze zdolne i zawsze pierwsze. I zaczął się mimowolny wyścig szczurów. Dobrze, że nie jawny - taki jak w wielu innych liceach. Ale każdy chciał być najlepszy. Tak, jak dawniej. Jak w gimnazjach i podstawówkach.

Tak się nakręciłam, że na przykład wpadłam w anemię, która ciągnie się za mną przez całe liceum.

Dodatkowo w trzeciej klasie sprawa stała się poważna na tyle, że musiałam zacząć stres zwalczać. Zdarzały mi się ataki paniki, nie raz i nie dwa. Zawsze koło północy, zwykle na początku tygodnia, kiedy byłam już wykończona, nie miałam na nic siły, a przede mną leżała sterta książek i zadań do zrobienia. Wtedy była drama - płacz, "nic mi się nie uda", "nic nie ma sensu", "jestem do niczego". 

"Jak ktoś taki jak ja - tak bardzo słaby - może w ogóle chcieć iść na medycynę?"

Jakoś na początku tego roku kalendarzowego zaczęłam dużo myśleć o studiach. W różnych kontekstach. Rozmawiałam ze studentami, z ludźmi po studiach. Nabrałam trochę wątpliwości do medycyny, ale... Cały czas się jej trzymałam.

Wczoraj miałam swoją dziewiętnastkę. Ze znajomymi wyszłam na piwo i w trakcie dzwoniło do mnie parę osób. Jedną z nich był mój wujek, chirurg, pracujący i w szpitalu, i w pogotowiu. I zaczął składać mi życzenia.
- (...) nie wiem, na co chcesz iść, ale życzę ci powodzenia, spełnienia marzeń i dostania się na ten wymarzony kierunek studiów. Niech ci ta matura dobrze pójdzie.
- Dzięki wujku - przyda się, mam zamiar w końcu iść w twoje ślady.
I wtedy nastąpiła cisza. I gdy wujek się znów odezwał, jego głos był zupełnie inny. Nie taki miły, ciepły i radosny - tylko poważny, pełen zawahania i zniechęcenia.
- No, Magda... Czy ty to przemyślałaś? Czy ty naprawdę tego chcesz? Bo wiesz, to nie jest takie różowe, jak się wydaje...

BANG. Nie spodziewałam się takiej reakcji zupełnie. I tak bardzo mną to wstrząsnęło, że przez cały wieczór ten temat mimowolnie do mnie wracał. I myślałam, myślałam i myślałam.

Dzisiaj też o tym myślałam. Cały dzień. I gadałam z Sarą. I z kuzynką, córką owego wujka. 

I uświadomiłam sobie, że... ja chyba wcale na medycynę nie chcę iść. Albo że w sumie nie wiem. Że nie podjęłam decyzji, a dałam się przygnieść presji środowiska. Znajomym, którzy tak jak ja, chcieli być najlepsi. Facetowi, który zawrócił mi w głowie. Opinii publicznej. 

Uświadomiłam sobie, że szansa na to, że będę po lekarskim wieść rajskie życie we własnej klinice zarabiając 7 tysięcy na rękę jest bardzo mała. Nie mam żadnego zabezpieczenia finansowego i raczej nie mogę liczyć na pomoc ze strony rodziców. Wręcz brałam pod uwagę kredyt studencki. Mimo rodziny "medycznej" nie mam też nikogo, kto pracowałby w dobrym szpitalu. Nawet moja ciocia - owszem, ma własną przychodnię, ale tu, w Pruszkowie. Nie chciałam tu zostać. Chciałam iść w świat, rozwijać się, pruć do przodu. 

Poza tym. Wiem, że jestem osobą, która nie lubi marnować czasu. Zdolną, ale taką, która robi to, co ma sens. Uczyłabym się tego, co byłoby naprawdę ważne, resztę bym zaliczała. I wiem, że na medycynie nie byłabym najlepsza. Nie miałabym więc szans znaleźć się w grupce najlepszych absolwentów, którym państwo spłaca część kredytu. Więc na samym starcie miałabym z 50 tysięcy złotych w plecy. Dodatkowo zdaję sobie sprawę z tego, że moje życie towarzyskie byłoby ograniczone do minimum i mogłabym zapomnieć o pracy dorywczej. Wiem, że studia pochłonęłyby ogromną ilość mojego zaangażowania i energii. Szczególnie, że poza tym, że są wymagające - są też bardzo długie. 

Czy chciałabym spędzić moją młodość nad książkami, by potem skończyć w pruszkowskim szpitalu? Czy chcę poświęcić swoje przyjaźnie, czy chcę przegapić związki, które mnie czekają i cudowne relacje dla nauki? Czy jestem gotowa porzucić spotkania, wyjazdy i rozmowy przez telefon? Czy chcę tak żyć przez następne dziesięć lat?
Czy dam radę przetrwać ogromny stres, który mnie będzie czekał? Nie tylko związany z nauką, ale i finansami, z brakiem porządnego kontaktu z ludźmi?
Czy chcę to wszystko poświęcić dla małej szansy, że jakiś czas po studiach będę miała swoją klinikę i będę zarabiać porządne pieniądze?

Czy chcę całe dziesięć lat walczyć i próbować pogodzić wszystko ze sobą? 

Czy to wszystko jest tego warte?

Wróciłam więc do punktu wyjścia. Czy nie lepiej iść na mniej wymagające studia, ale nawet bardziej ciekawe (dla mnie oczywiście, bo w końcu od zawsze o tym myślałam), i rozwijać się na własną rękę? Energię spożytkować nie na dziesięć lat nauki, a na staże, pracę, na kursy i książki, które sama będę chciała przeczytać. A wiem, że tak będzie. Bo tematyka mnie zawsze interesowała. I jestem taka, że na pewno się temu w pełni poświęcę. I tam będę miała szansę zabłysnąć.

Potem zaś wpadła mi znów do głowy ta myśl. Co powiedzą ludzie? Co powie moja sąsiadka, jak się dowie, że porzuciłam cudowną medycynę na rzecz psychologii? Co powiedzą znajomi, zawsze informowani o mojej przyszłości na lekarskim? Co powie ten chłopak, z którym teraz co prawda tylko się koleguję, ale i tak z sentymentu bardzo zależy mi na jego opinii? 

Czy usłyszę śmiech? "Taka zdolna, a skończyła na psychologii"? Na "produkcji bezrobotnych"? 
Czy usłyszę szyderę: "poszła na psychologię, bo nie dostała się na lekarski"? 

Tak jakby nic nie było tak świetne i tak idealne, jak studia lekarskie! Tak jakby psychologia była gorsza, niepotrzebna, beznadziejna.

Wracając do poruszonego wcześniej wątku - owszem, wiele osób nie dostaje się na lekarski i idzie na kierunek pokrewny. I teraz pomyślmy - ile z tych osób jest w takiej samej sytuacji, w jakiej byłam ja? Ile z tych osób myśli, że tylko na medycynie będą coś warci? Ile z nich w ogóle się do pracy w zawodzie lekarza nie nadaje, ile z nich nie ma kwalifikacji, by dostać się na studia, a i tak próbuje? Odpowiedź na pytanie "po co" jest zwykle taka sama - presja. 

Profil biologiczno-chemiczny nie daje żadnych propozycji, co robić w zamian medycyny. Wspomina się co najwyżej czasem o biologii, rzadziej o chemii, o fizyce to już w ogóle. Nie mówi się o dziesiątkach kierunków nie tylko na WUMie, ale i na UW, PW, SGGW. Lista kierunków jest bardzo długa i pomijana. Bo liczy się tylko lekarski. A jak nie idziesz na lekarski, to spotyka cię pozorna aprobata otoczenia jakże poparta uśmieszkiem "już cię widzę w kolejce do urzędu pracy po tej twojej psychologii".

Nie znaczy to, że nie powinno się iść na lekarski. Sama złożę tam papiery. Ale nawet jeśli się tam dostanę, nie wiem, czy zajmę miejsce. Może zrezygnuję z lekarskiego na rzecz psychologii. Albo kosmetologii lub biotechnologii, bo to są moje trzy pomysły. A może pójdę na lekarski. Nie wiem. Zrobię to, co JA będę chciała - bez względu na opinię kogokolwiek z zewnątrz. Bez względu na presję klasy, sąsiadek i opinii publicznej. I jeśli nie pójdę na lekarski to NIE dlatego, że jestem za słaba. Bo wiem, że nawet jeśli nie dostałabym się w pierwszej rekrutacji, to w drugiej czy za rok - już na pewno. Jeśli nie pójdę, to dlatego, że podejmę inną decyzję, bo tak będę chciała. 

Lekarski nie musi być dla każdego. Żaden "prestiżowy" kierunek nie jest idealny. Jeden się na nich spełni, inni pogardzą, choć mogą być mądrzejsi i zdolniejsi niż 90% studentów danego kierunku. Najważniejsze, by podejmować mądre i przemyślane decyzje. I przede wszystkim - swoje własne.

W tak poważnych sprawach, jak wybór przyszłego kierunku studiów, nie wolno się słuchać nikogo, poza sobą. Oczywiście, ludzie mogą przedstawiać swoje argumenty, doradzać, proponować - ale decyzję podejmujemy my sami. ŻADEN kierunek nie gwarantuje nam nic. To od nas zależy, czy znajdziemy pracę i gdzie. Nie jest prawdą, że po lekarskim mam pewną pracę, a po psychologii wyląduję w gimnazjum. Nieprawda. Stąd pozdrawiam mojego znajomego, studenta 5 roku socjologii, który robi masę fantastycznych rzeczy i na pewno nie jest to człowiek, który zajmie miejsce w szeregu bezrobotnych. Chodzi o to, by mieć pasję, pomysł i zapał. Szkoła, jakakolwiek, daje podstawy - z którymi albo coś zrobimy, albo wylądujemy na najniższym szczeblu w danej karierze. 



Nie chodzi o kierunek. Chodzi o motywy i o myślenie.
Na jakiekolwiek studia pójdziemy - od nas samych zależy nasza wartość. 




LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...