czwartek, 27 lutego 2014

Per verticulum ad cor, czyli przez żołądek do serca.

Wszyscy są szczęśliwsi ostatnio. Czy to zasługa wiosny tak blisko, nie wiem, ale podoba mi się to. Co z tego, że matura już blisko. Jakoś to będzie. Wszyscy się uśmiechają, to bardzo budujące, widzieć znajomych - pewniejszych siebie, zadowolonych, pełnych energii. Aż chce się człowiekowi żyć/uczyć.

Dziś post zainspirowany trochę tłustym czwartkiem, trochę pierwszą rozmową z pewnym młodym człowiekiem, a trochę kolacją przy świecach, na której ostatnio miałam przyjemność być.
Nie wiem, czemu wcześniej nie napisałam o jednej z najważniejszych rzeczy w moim (naszym) życiu ;)
Jak już się pewnie domyślacie - post będzie o jedzeniu!

Jedni żyją, by jeść. Inni jedzą, by żyć. Ale w jakiś sposób każdy z tym obcuje. Nie da się o tym nie myśleć, nie da się w żaden sposób tego obejść. Chcąc, nie chcąc 90% społeczeństwa ma jakieś pojecie o jedzeniu, gotowaniu, ma zdanie i opinię.
Zapewne bardzo dużo osób lubi jakąś określoną kuchnię. Czasem czegoś nie lubimy, czegoś nie jadamy. Ale życie przeciętnego człowieka kręci się wokół pożywienia. W naszym życiu bardzo wiele zależy od tego, jak się odżywiamy. Czy jesteśmy szczupli, zdrowi, otyli, chorzy, szczęśliwi, źli, wściekli.

Bo jedzonko wpływa na to jaki mamy humorek. Znacie to? I to dotyczy wszystkich, wydaje mi się, że w szczególności pań, ale może dlatego, że panowie umieją się opanować.
Dam tutaj swój przykład, bo idealnie pasuje. Jeśli jestem głodna, to jestem wściekła. I nie lubię wtedy jakichkolwiek bodźców zewnętrznych. Trzeba być cicho, nie dać się wyprowadzić z równowagi i szybko mnie nakarmić :) No niestety, ale głodni ludzie są bardziej opryskliwi, niemili i jacyś tacy nie do życia.
Dlatego, jeśli kłócicie się z kimś upewnijcie się, że ten ktoś coś jadł. Bo może to jest banalny powód złości. Ja nie raz, nie dwa słyszałam teksty w stylu "nie będę z Tb tak rozmawiać, dopóki czegoś nie zjesz" albo "jesteś głodna?".


Inaczej, dobre jedzenie sprawia, że masz lepszy nastrój. Błagam, pomińmy jakieś sprawy tycia i tak dalej.
Kostka czekolady sprawia, że się uśmiechamy. Dobry kotlet, czy nawet pomidor też to sprawi.

Jedzenie jest dobre, BO JEST DOBRE. I nic temu nie zaprzeczy. A najlepsze jest wtedy, kiedy ktoś nam je przyniesie, da, czy włoży uczucie w ugotowanie czegoś.
Bo wtedy smakuje idealnie, a jeszcze świadomość, że komuś się chciało i zrobił nam jeść, bezcenne.


I tak, naturalnie przechodzimy do bardzo przyjemnego tematu, jakim jest miłość, uczucia wyrażane przez jedzenie. Przyjaciele dają sobie słodycze, pilnują Cię żebyś jadł regularnie, albo śmieją się, kiedy jesz za dużo. Mama robi najlepsze naleśniki, kanapki, schabowe itp, tylko żeby dzieciaczek był szczęśliwy i najedzony. Babcie pieką dla wnucząt i zawsze gotują najlepiej na świecie. Partnerzy zabierają się na jedzenie, przygotowują sobie kolację, śniadania. Gotując dla kogoś pokazujemy jak nam zależy, jak chcemy komuś uprzyjemnić życie.
Gdy jest konflikt/ kłótnia, łatwiej kogoś przeprosić przy pomocy jakiejś naszej specjalności, czy najlepszej czekolady na świecie.
Jedzenie łagodzi obyczaje i pomaga nam ugłaskać drugą osobę. I to jest takie piękne - nie wymaga od nas dużo, a jak wiele przyjemności sprawia.


Umiarkowane delektowanie się jedzonkiem jest wskazane. Zaleca się ćwiczenia, aby można było jeść i nie bać się o przytycie :)
Jest teraz straszna moda na gotowanie, pomijając to - dobrze jest umieć gotować. Ludzie to doceniają. Zrobisz dobrą lasagne, dobrze Cie zapamiętają ;) 
Tradycja każe nauczyć następne pokolenia gotować. Zdrowo, dobrze, z wyczuciem. To zmusza nas do szybkiej nauki cudownej sztuki przyrządzania jedzenia.



Na zakończenie, chciałabym się z Wami podzielić anegdotką, związaną z dzisiejszym dniem.
Chciałam sobie kulturalnie kupić pączki do skonsumowania w sposób tradycyjny. Co zastałam na półce?


Rozumiem być zdesperowanym, ale żeby pączki z glazurą jeść?






niedziela, 23 lutego 2014

Kilka słów na temat dobra i zła

Gdy to pisałam, była trzecia w nocy. I po raz pierwszy od bardzo dawna leżałam w łóżku, słuchałam muzyki i przewracałam się z boku na bok. I chociaż byłam bardzo zmęczona, zasnąć za nic nie mogłam. A po chwili zmęczenie mi przeszło. I przyszła wena.

Ostatnio męczą mnie pewne dylematy. Nazwijmy je moralno-personalnymi. Podstawą tych dylematów jest to, że ostatnio zaobserwowałam u siebie coś, na co nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. I zajmuje to moje myśli na tyle, że nie potrafię się od tego oderwać. Jak widać, nawet taka godzina mojego mózgu nie przekonuje do tego, że wypadałoby iść spać zamiast myśleć.


Do rzeczy. Zawsze uważałam się za osobę dobrą. O dobrym sercu, dobrze wychowaną, dobrze radzącą sobie w życiu. Podejmowałam dobre decyzje, wyciągałam dobre wnioski. Spotykały mnie rzeczy mniej dobre, ale wciąż – podsumowując, zawsze mimo wszystko wszystko było bardziej „dobre” niż „złe”.

Zauważyłam jednak u siebie coś, co mnie strasznie zdziwiło i trochę zachwiało tym poglądem. Zaczęłam wtedy nad sobą myśleć.

Doszłam do wniosku, że mam dwie twarze.

Pierwsza z nich to właśnie ta dobra. To ta Magda, która tutaj pisze – która wylewa swoje mniejsze lub większe żale, przemyślenia i która próbuje jakoś podziałać na tłum. Dojrzała, rozsądna i odpowiedzialna. Magda, która doradza, wspiera, troszczy się i zamartwia. Również ta, która teraz nie może spać. I ta romantyczka, która wytrwale szuka miłości i która w nią bezgranicznie wierzy mimo nawet ostatnich perypetii. Którą zajmują plany na przyszłość, dorastanie i wszystkie sensowne i poważne rzeczy.

Druga z nich to taka typowo powierzchowna. W naszych pruszkowskich kręgach - "prostacka". Magda śmiejąca się z rasistowskich żartów. Ta Magda, która ciśnie i bywa nieprzyjemna. Która wpada w furię i się wścieka. Która jest po części egoistyczna, raczej samotna i domatorska. I która generalnie się nie przejmuje i ot tak sobie żyje. Która lubi sobie poszaleć. I do tego po prostu marzy o świętym spokoju. Której wyrwie się przekleństwo, która marnuje czas przed laptopem i która pije ze znajomymi piwo w parku o północy.

Zauważyłam, że te dwie twarze płynnie się zmieniają. Potrafię komuś pocisnąć dla żartu, a za chwilę dyskutować o książkach. Zmienia mi się wtedy także głos, wyraz twarzy. Jakbym była zupełnie inną osobą.

Zastanawiałam się, czy wszyscy tak mają i, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Nie zaobserwowałam u nikogo tego w aż takim stopniu. Może się nie przyglądałam, a może niemożliwe jest zaobserwowanie tego przez osoby postronne. Zastanawiałam się więc także – czy inni to zauważyli u mnie?

A potem dalej zadawałam pytania. Czy jest to zaliczane do dwulicowości? Czy ja jestem hipokrytką? Czy tak naprawdę kłamię? I co najważniejsze – kim w końcu jestem? Która twarz to ta moja, prawdziwa?

Po tym, jak zdiagnozowałam z pomocą Googli zaburzenia dysocjacyjne tożsamości i borderline, ogarnęłam się i kontynuowałam myślenie w bardziej racjonalny i mniej histeryczny sposób.

Doszłam do wniosku, że nikt nie jest czarny lub biały. I gdy to napisałam za pierwszym razem, zarechotałam. A potem pomyślałam – właśnie o to mi chodziło. Świata nie można klasyfikować jednoznacznie. Jest zbyt skomplikowany, by można było rzucać takimi określeniami na prawo i lewo. I choć zawsze to powtarzam łudzę się, że znajdę coś, co jest jednoznacznie dobre lub złe. Ale póki co – nie ma nic takiego.

Dręczy mnie jednak pytanie, kim ja jestem. Czy jestem dobrym człowiekiem, czy złym. Bo co z tego, że chodzę wiecznie uśmiechnięta albo jestem na każde zawołanie swoich przyjaciół, skoro za chwilę trzaskam drzwiami z wściekłości albo śmieję się z kimś z osoby, której nie znoszę.

Miłość kontra nienawiść – i jak tu oceniać? Czy można te rzeczy pogrupować na ważne i ważniejsze i na tej podstawie wyprowadzić jakąś średnią i jakiś wniosek? A może sedno tkwi po prostu w ilości? Albo zło determinuje bycie złym bez względu na ilość dobra? A może nikt z nas nie jest ani dobry, ani zły? Lub to kwestia niedojrzałości? Albo przypadłość naszych czasów?

Życie jest przewrotne. Jednego dnia się z czegoś śmiejesz albo ignorujesz, a następnego dnia śmiech innych cię obraża. Miałam tak parę razy w życiu. Przez pewne sytuacje zaczęłam się zastanawiać nad tym czy to, co mnie bawi, faktycznie powinno to robić. Zwykły przykład – żart o Żydzie.

„Opowiedziałabym wam żart o Żydzie, ale boję się, że go spalę.”

Z jednej strony – bawią mnie takie dowcipy do łez. Poziom nienajwyższy, ale nic na to nie poradzę. To ta moja „druga połówka” :)

Z drugiej strony – powtarzam sobie żart jeszcze raz i myślę „Boże, to okrutne”. Przecież każdy zna rzeczywistość Holocaustu, tak? I choć wiem, że okropne, następnym razem znowu zapłaczę ze śmiechu.

Wiem jednak, że będąc w obecności Żyda zrobiłoby mi się koszmarnie głupio. Tak samo miałam z żartami o samobójcach. Śmiałam się, ale odkąd mimowolnie zbliżono mnie do tej tematyki, mam ogromny uraz i nie żartuję na ten temat. I hamuję ewentualny śmiech.

Więc co teraz? O co chodzi?

Myślę, że żarty są dopuszczalne pod warunkiem, że pamiętamy, jaki jest fundament tych żartów – dobry, czy zły. Oczywiście, każdy ma inne granice - to się sprawdza w moim wypadku. Wiem też, że choć kogoś hejtuję, gdyby przyszedł do mnie po pomoc czy radę – pomogłabym. Bo zrobiłam to nie raz, nie dwa. Chociaż się złoszczę i krzyczę – wybaczam już kilka chwil później. I zwykle przepraszam, a przynajmniej nie żywię urazy. Moje sumienie działa 24/7. Chociaż mówię, że się nie przejmuję – robię to, zawsze, w mniejszym lub większym stopniu. Nigdy nie mam wątpliwości, czy ta dobra Magda jest okej – natomiast ta mroczna strona mojej osobowości mnie martwi, przeraża i mi często nie pasuje. Może to oznacza, że więcej we mnie dobra, niż zła?

Z drugiej strony – skąd bierze się we mnie to zło? Skoro uznałam, że więcej we mnie dobra, niż zła, to znaczy, że to złem się maskuję. Przed czym? Przed ludźmi, którzy ranią lub którzy są po prostu głupi? Przed rzeczami, których nie chcę słyszeć? Które mnie męczą, irytują, których nie chcę mieć w swoim życiu? Zło jest rozrywką, zło jest łatwe. Czy to nie swego rodzaju odskocznia, bo „dobra Magda” zwykle ma jakiś problem? Czy złem nie sprawiam, że mogę ten „święty spokój” osiągnąć?

Czy to, że mam dwie twarze oznacza, że jestem dwulicowa?

Wydaje mi się, że to, że płynnie między nimi przechodzę, a wersje, które przedstawiam (dotyczące różnych spraw) bez względu na twarz są takie same, świadczy o tym, że nie. Poza tym, nigdy nikogo nie udaję. Zawsze jestem taka sama i nie manipuluję swoimi twarzami. Sądzę też, że dwulicowość polega na tym, że nosi się jedną twarz na raz – nie obie.  Może więc jest tak, że dwulicowość to dwie maski, a osobowość taka jak moja – jedna maska o dwóch  różnych połówkach?

Sądzę, że zło może brać się z tego, że mamy pewne potrzeby, których nie mamy możliwości zaspokoić w dobry sposób. Z różnych powodów. Zarówno poważnych, jaki błahych. Przewagę zło osiąga wtedy, gdy w swoim zachowaniu go nie widzimy.

Każdy z nas (a przynajmniej większość) ma taką złożoną osobowość. U mnie jest bardzo wiele cech skrajnych i zachowań pozornie nielogicznych – gdy się jednak zna podłoże, wszystko nabiera sensu. Doszłam do spokojnego wniosku, że każdy ma takich wad i zalet więcej lub mniej i w różnym stopniu je ludziom pokazuje. Niektóre ujawnia tylko w domu, inne tylko przy przyjaciołach, część tylko przy obcych. Zdaje mi się, że wpadłam w panikę, bo jako jedyna mam pełen obraz sytuacji. Dla ludzi wokół mnie więc jest to niezauważalne. I że tak naprawdę jest to całkowicie normalne i przeciętne.

Cieszę się jednak, że napisałam ten tekst bo raz – uspokoiłam się, dwa – wymęczyłam swoje oczy i zaraz usnę jak dziecko, a trzy – może skłonię was do przemyśleń, kim właściwie jesteście. Czy nosicie jedną maskę mając drugą w kieszeni, czy może jesteście zawsze tą samą osobą, ukazującą po prostu różne cechy swojego charakteru. Czy jesteście bardziej dobrzy, czy bardziej źli. Ze złymi cechami warto walczyć. Nie ze wszystkimi trzeba, ale niektóre wymagają zredukowania czy wyeliminowania. Życie polega zaś na tym, by cały czas się doskonalić, iść do przodu – tego więc wam życzę.

Jest 3:49. Odpowiednia pora na sen. Wybaczcie chaos i tę formę luźnych przemyśleń i pytań-odpowiedzi. Wydaje mi się jednak, że to dobrze porządkuje sprawę. Mam nadzieję, że ten tekst będzie dla was pożyteczny. Trzymajcie się ciepło.


poniedziałek, 17 lutego 2014

Nic na siłę


Moja mama zawsze bardzo mnie wspierała. Bez względu na to, jak słaby kontakt mamy i jak duży dystans jest między nami, zawsze o mnie dbała. Jej podejście było rozsądne i wyważone. I zawsze mi mówiła – jeśli czegoś chcesz, sięgnij po to. I dodawała – jesteś w stanie to dostać. Nigdy mnie nie hamowała i nigdy nie szła za mnie - zawsze popychała mnie naprzód.

Jako osiemnastolatka rozumiem te słowa zupełnie inaczej, niż rozumiałam je te osiem lat temu. Wtedy ubzdurałam sobie, że jestem w stanie dostać wszystko to, czego chcę. Więc chcę=muszę. I że jak to dorwę, to to na pewno będzie super.

Teraz doszłam do innego wniosku. Walka o swoje pragnienia nie zawsze jest warta świeczki. A pragnienia nie zawsze dadzą nam szczęście.

Samotne dziewczyny często tłumaczą powyższymi argumentami fakt, że zabiegają o jakichś facetów. Mówią – jest równouprawnienie, kobieta też może wyjść z inicjatywą. Dodają – trzeba dać mu jakiś znak. Sygnał do działania. I tłumaczą – on potrzebuje czasu. On musi mnie lepiej poznać.

Dziwią się niejednokrotnie, że ich wysiłki spełzły na niczym i one zostają same. Ba – nie zostają. Ciągle takie były. Doszukują się jednak w tej relacji z danym mężczyzną momentów „ciepła”, jego „zdecydowania” i „chęci”. Analizują, wyciągają wnioski i trawią sprawę kilkanaście razy.

Nie dociera do nich często, że to, że nic z tego nie wyszło nie jest ich winą. Nie biorą w ogóle pod uwagę tego, że facet po prostu mógł nie być dla nich. I że po prostu do siebie nie pasowali na tyle, by móc ze sobą być. Bez względu na to, co ona o sprawie sądziła. A sądziła takie rzeczy, które sprowadziły się do jednego prostego zdania – gdybym się bardziej postarała/lepiej się prezentowała, na pewno ze mną by był. Bo mimochodem - dziewczyny chyba nigdy nie obwiniają swojego charakteru. Winowajcą wszystkich nieszczęść jest zawsze dodatkowy kilogram albo przebarwienie na policzku.

By zbudować sensowny związek, dwie osoby muszą do siebie pasowaćjuż na samym początku. Poza przyjaźnią (a więc szczerością, otwartością, troską itd), to najważniejsza rzecz – dopasowanie. Bycie jak dwa puzle. I nie chodzi o to, by być przeciwieństwami i się dopełniać albo równoważyć. Chodzi o to, by mieć taką kombinację cech, która wraz z cechami drugiej osoby stworzyła stabilną konstrukcję, która będzie podstawą związku, a nie byle jaki fundament, który przy pierwszej spinie czy poważnej rozmowie runie – a razem z nim wszystko, co zostało zbudowane. Oznacza to, że dwie wybuchowe osoby mogą być ze sobą w związku – ale poza impulsywnością muszą mieć cechy, które będą te spiny wyrównywać. Więc jeśli do związku wejdą dwie dumne furiatki – wiele dobrego z tego nie będzie.

Używając dalej metafory dwóch puzelków. W jednej układance jest wiele takich, które będą do siebie pasować – pozornie. Bo nie będzie zgadzał się obrazek. Albo inne elementy z resztą. Albo gdzieś między jednym puzlem a drugim będzie przerwa. Albo któryś będzie za duży dla drugiego, choć kształt będzie ten sam.

Zostawiając taki puzelek w nieodpowiednim miejscu mamy 100% pewności, że coś się sypnie. Mimo że wielokrotnie zdajemy sobie z tego sprawę, wchodzimy w takie związki, trwamy w nich i jest nam przykro jak się rozpadają nie ze względu na nasze uczucia, a na to, że „ta osoba jest taka fantastyczna”.


Na te wszystkie sytuacje, które przeżyłam – przy czym wezmę tu też pod uwagę przyjaźnie – w większości wypadków było tak, że coś się niszczyło, ja byłam wielce załamana, a parę dni, tygodni, miesięcy maksymalnie później dochodziłam do wniosku, że to nie miało sensu od początku. Że od początku wiedziałam, że to, co się tworzy nie ma żadnej przyszłości. Coś mi przeszkadzało. Ktoś był od samego początku egoistą lub kłamczuchem - albo po prostu nie śmiał się z moich żartów a mnie nie bawiły jego. Myślę, że takie drobiazgi są naprawdę ważne, bo one najlepiej pokazują, jaki ktoś jest. Z najbardziej skrajnych przypadków - zniechęciłam się kiedyś do pewnego chłopaka, gdy idąc z nim ulicą ktoś nas zaczepił i zapytał o drogę dokądśtam. Odpowiedział tej osobie nie tyle niegrzecznie, co nieprzyjemnie. Zrobiło mi się głupio, bo ja z reguły jestem zawsze wobec obcych ludzi miła i uśmiechnięta. Co więcej - potem ta cecha, która się w tej sytuacji ujawniła u niego pokazała się jeszcze kilka razy. Miałam więc rację, odpuszczając, bo za każdym razem ta sytuacja wprawiała mnie w takie samo zakłopotanie.


Takie kiepskie cechy niezawsze muszą być wadami danego człowieka. Poznałam kiedyś chłopaka, który wydawał mi się idealny i w sumie do tej pory sądzę, że był naprawdę świetny i że generalnie byśmy się ze sobą zgrali. Podzielił nas jednak styl życia. Chociaż oboje mamy plany dnia wypełnione i nigdy się nie nudzimy (i była to także cecha, która mnie do niego ciągnęła) - ja jestem zorganizowana, a on chaotyczny. Ja mam wszystko zaplanowane, a on - na spontanie. Niestety - jest to różnica, której nie da się przezwyciężyć bez dyskomfortu. Dałam spokój. Bo jaki jest sens, skoro wiem, że potem oboje byśmy się sobą męczyli? Ja jego swoim zorganizowaniem a on mnie swoim "życiem chwilą"? 

Warto czasami więc odpuścić. Właściwie, nie zrobiłam tego jeden raz - ten raz jednak mi się opłacił. Było to jednak uwarunkowane zmianą drugiej osoby. A wiadomo, szansa, że ktoś się zmieni jest minimalna. Dlatego jeśli czujemy od początku, że coś nam nie pasuje, warto bardziej wybadać teren, sprawdzić. Zdystansować się, pomyśleć - skoro nam to nie pasuje, czemu nas tak do tej osoby ciągnie? Jeśli nas ciągnie - czy będziemy w stanie odpuścić i zignorować daną irytującą cechę? A jeśli jest to aż tak duży problem - czy naprawdę warto męczyć i siebie i tę drugą osobę? Nie ma co się truć nadziejami, myśleć, że samo się ułoży, że jakoś to będzie - bo po co. Po prostu ocenić obiektywnie sytuację i zastanowić się - czy to ma sens. I ewentualnie stanąć twarzą w twarz z prostym stwierdzeniem - nie pasujemy do siebie. Po prostu.

Ludzi jest cała masa. Zawsze, gdy się coś kończy wydaje się, że drugiej takiej fajnej osoby się nie spotka. Że mimo danej wady była ona najlepsza na świecie. Ale przecież wszyscy dobrze wiemy, że to nieprawda. Zawsze po niej przychodzi ktoś lepszy. Bo nie jest tak, że tylko jeden zestaw cech jest dobry. Niezdrowe jest wychodzenie z takiego założenia, bo przez to automatycznie zamykamy się na innych ludzi i wtedy faktycznie nie mamy szansy na poznanie kogoś wyjątkowego.

To, że czegoś pragniemy nie zawsze oznacza, że jest to dla nas dobre i że powinniśmy to otrzymać. Czasami też nie do końca wiemy, czego chcemy i wydaje nam się, że to jest to, co oferuje nam dany człowiek. Dopiero w praniu wychodzi, że jednak się pomyliliśmy. Na odwrót nigdy nie jest za późno. Każdy ma prawo do zmiany decyzji i myślenia. A rezygnowanie z czegoś, co wg nas nie ma sensu nie jest poddawaniem się - a świadomą decyzją. To jest prawdziwa siła - siła do tego, by pozwolić czemuś odejść, a nie do walczenia z tym każdego dnia. 

Nie wplątujcie się w takie bezprzyszłościowe sytuacje. Ja wiem, że jesteśmy młodzi i że na racjonalność mamy jeszcze czas - ale to nie musi usprawiedliwiać naszego masochizmu. Spędzajcie czas jak i z kim chcecie - ale jeśli widzicie czarno na białym, że coś jest nie tak, że ktoś lub coś wam nie pasuje - nie czekajcie, aż to minie, samo się rozwiąże albo coś w ten deseń. Rozmowa, jasna sytuacja, świadoma decyzja. I nic na siłę. Życie ma być proste i przyjemne. :)




niedziela, 9 lutego 2014

Gdy zostajesz zdradzony

Bardzo zastanawiałam się nad formą tego tekstu. Jest to temat na tyle osobisty, że łatwo byłoby zrobić z tego pamiętnik. A tego nie chciałam. Wiedziałam jednak od początku, że muszę o tym tutaj napisać. Ta sytuacja mnie przyblokowała twórczo. Uznałam więc, że na podstawie własnych doświadczeń opiszę po prostu, co ludzie zdradzeni czują i co myślą. Teraz, gdy już całkowicie się z sytuacji wyleczyłam i się zdystansowałam jestem na to gotowa. :)

Zdrada.

Zdrada to jedno z najokrutniejszych kłamstw, jakich doświadczyłam w swoim życiu. Najokrutniejszych i najbardziej bolesnych, bo zdrada przekreśla nie jedną czy dwie, a wszystkie dobre chwile. To trucizna, która zatruwa wszystko to, co wydawało się cudowne. Zdrada uświadamia, że cała relacja od pewnego momentu była oparta na kłamstwie.  Że wszystko było bez znaczenia. Że osoba zdradzana była bez znaczenia. Że wszystkie uczucia, które osoba zdradzona gloryfikowała dla zdradzającego była niczym.

Zdrada nie jest tylko w związku. Choć wtedy oczywiście sprawa jest najpoważniejsza. Jednak gdy dwie osoby się ze sobą spotykają, budują coś razem, dbają o siebie, stają się sobie bliskie i chcą być jeszcze bliżej; gdy padają słowa, których nie da się odwrócić i których nie mówi się byle komu - w pewnym momencie przychodzi chwila wyłączności. Takie są zasady. A jeśli tej wyłączności nie ma, druga strona powinna o tym wiedzieć od początku. Jeśli nie wie, tkwi w kłamstwie. A ta druga osoba po prostu zdradza. Jej zaufanie, wiarę, nadzieję. I tak dalej.

Warto też zaznaczyć jedną rzecz. Każdy różnie takie sytuacje przeżywa. Krócej, dłużej. Intensywniej lub mniej. Kończy sprawę lepiej lub gorzej. Nikt wkoło tak naprawdę nie będzie w stanie zrozumieć, co się działo między dwoma osobami. I skali uczuć w danej relacji również nie pojmie. Proces "moving on" nie jest ani żałosny, ani dramatyczny - bez względu na to, jaki jest (pomijając ekstremalne sytuacje). Wymaga za to cierpliwości, dojrzałości i zrozumienia.

Zdrada upokarza kobietę - nie przed ludźmi, a przed samą sobą.

Dla osoby, która nigdy nie doświadczyła zdrady wydaje się to irracjonalne. Takie też było dla mojej mamy, która chciała mnie wesprzeć, ale gdy słyszała moje odpowiedzi po prostu opadały jej ręce i pytała, czy sama siebie słyszę. Słyszałam. I to było jeszcze gorsze, bo wiedziałam, że te myśli są głupie, ale nie mogłam nic poradzić.

Świadomość sytuacji sprawiła, że zaczęłam szukać powodów i winnych. Na początku sądziłam, że zdrada nastąpiła później. Miał miejsce wtedy pewien moment, który opatrzyłam etykietką „to dlatego wolał tamtą”. Ale wiedziałam, że wtedy dobrze postąpiłam, więc nie mogłam sobie nic zarzucić. I był tylko ból po tym, że on zniknął. Potem jednak dowiedziałam się, że spotykał się z tą drugą o wiele, wiele wcześniej. I zaczęłam myśleć. Bo wiedziałam, że to nie była wina tej sytuacji. A że wiem, że nie popełniłam żadnego błędu stwierdziłam, że wina jest we mnie.

Obwiniłam swoją naiwność, która jest jedną z moich największych wad. Obwiniłam swoją skłonność do dramatyzowania. Obwiniłam swoje nieidealne ciało, nie dość błyskotliwy humor, niewystarczająco ponętny charakter. Poszło wszystko po kolei. Przystopowałam dopiero, gdy zaczęło się to robić absurdalne. W mojej głowie zaczęły pojawiać się myśli, że byłam za mało czujna, że powinnam była go szpiegować, bardziej sprawdzać i kontrolować. Dałam mu wolną rękę, wierzyłam mu i ufałam. I to uznałam za błąd. Uznałam, że sama sobie byłam winna zdrady i sama na to pozwoliłam. I uznałam, że skoro zostałam zdradzona, to znaczy, że naprawdę muszę być nic niewarta. Ja jako dusza i wartość.

Zdrada na każde wspomnienie przykleja zdjęcie tej drugiej z podpisem „been there, done that”.

Zdradzona kobieta zaczyna widzieć to, co się działo, przez pryzmat tej drugiej. To są naprawdę obrzydliwe myśli. Wspomnienia, które swego czasu przywoływały uśmiech na twarzy zostały zniekształcone. Kobieta przypomina sobie te wszystkie piękne chwile. Pocałunki – te pierwsze, te zwykłe, te wyjątkowe. Objęcia pełne uczucia i radości. Drobne gesty, które potrafiły mieć w sobie więcej erotyzmu i zmysłowości, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Przywoływały na twarz uśmiech, który szybko ścierała myśl, że jego usta wcześniej były całowane przez inną kobietę, że jego dłonie tak samo łapczywie pożerały jej ciało a do jej ucha szeptane były te same słowa. 

Gdy odkrywa się kolejne karty i dodatkowo ma się pomocnika w postaci tej drugiej kobiety łatwo można powiązać fakty. Gdy jednej mówił, że szedł do pracy, spotykał się z drugą. Potem drugiej mówił, że był na piwie, a spotykał się z pierwszą. Wieczorem każda dostawała swoją bajeczkę na dobranoc. Potem wychodzą różne ciekawe kwiatki. Na przykład, że jedna impreza była w dwóch terminach. I że piwo z kumplami było pite z jedną, albo z drugą kobietą. Albo trzecią.

Ale najgorsza jest taka totalna nieświadomość. Taka przykładowo, że ta zdradzona kobieta odprowadza po radosnym spotkaniu swojego mężczyznę do drzwi, dostaje pożegnalny pocałunek i wraca do swoich codziennych czynności, a w jej głowie cały czas kołaczą się przepełnione ciepłymi uczuciami myśli o owym facecie. A ten facet w tym samym czasie już zabawia się z inną. I ta kobieta o niczym nie ma pojęcia. I się cieszy.

Zdrada sprawia, że wszystko przestaje być realne i wiarygodne.

Gdy dowiedziałam się już tak ostatecznie, oficjalnie o tym, że zostałam zdradzona, a właściwie, że to ze mną zdradzano, nadeszła pustka. Zdradzona kobieta po prostu nie wie, co ma myśleć. Gdy dowiaduje się o tym fakcie przypadkiem, gdy uświadamia sobie, że totalnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo i jak prędko podeptano to, co dla niej było tak ogromnie ważne, jest to dla niej tak duży szok, że przestaje wiedzieć, co się dzieje. To naprawdę dziwne uczucie. Ma wrażenie, że zdrada nie miała miejsca i że to w ogóle niemożliwe.

Zdrada sprawiła, że czułam się rozdarta. Nie wiedziałam, co czułam do tego mężczyzny. Czy byłam wściekła, rozżalona, czy za nim tęskniłam. Te uczucia w nienormalny sposób mieszały się ze sobą, powodując jeszcze większy mętlik. Sama nie wiedziałam, czy chciałam, by wrócił, czy ja chciałam wrócić. Czy był dla mnie ważny i czy ja kiedykolwiek byłam ważna dla niego. Na pytanie, czy mi na nim zależało, nie odpowiadałam. Nie umiałam. A przecież taka wygadana ze mnie dziewczyna. Zdrada przewraca świat do góry nogami.

Ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam być podejrzliwa. Życie nieraz mi pokazało, że nie powinnam wierzyć tak bardzo wszystkim wkoło - jednak dopiero teraz, gdy właściwie dostałam po twarzy od rzeczywistości, zorientowałam się, że NAPRAWDĘ nie powinnam tak robić. Ale to jest słabe. Bo teraz na każdego mężczyznę okazującego mi zainteresowanie patrzę mając gdzieś z tyłu głowy myśl - czy gdzieśtam nie ma tej drugiej kobiety?
Znam dziewczynę, która również kiedyś była zdradzona. Pewnego dnia chłopak, z którym się od jakiegoś czasu spotykała powiedział jej coś niepokojącego. I ona powiedziała mi: „Nie wiem, co chce mi wyznać. Jak dla mnie, może być alkoholikiem, złodziejem albo schizofrenikiem, wszystko przeżyję – byleby to nie była inna kobieta, bo go zamorduję.” 
Ta niepewność nie przemija. I to jest naprawdę słabe - bo dziewczyna wcale takiej zazdrości nie chce. Wcale nie chce czuć potrzeby kontrolowania partnera. Nie ma ochoty znowu zmagać się z często irracjonalną myślą, że gdzieś jest jakaś druga kobieta. Ale to wraca, jak echo.

Tu rozmowa z inną zdradzoną dziewczyną przyniosła kolejny wniosek – że zdrada to nie ból po tym, co było, ale strach przed tym, co będzie.

W ogóle to smutne - bo podczas przeżywania swojej sytuacji zauważyłam, jak wiele dziewczyn wokół mnie było w takiej samej.

I co dalej?

Teraz i ten mężczyzna, i ta sytuacja, są za mną. Czułam się dostatecznie silna i zdystansowana, by to skonfrontować z nim. Byłam wściekła i rozdygotana jednocześnie, ale kontrolowałam się. Powiedziałam to, co chciałam. To mnie cieszy. On nie zaskoczył mnie swoim zachowaniem - wręcz nawet mnie rozbawił. Jest totalnie nieświadomy tego, co zrobił, a ja uznałam, że nie będę go uświadamiać. I że już mam naprawdę dość tej sytuacji. Wstałam, trzasnęłam drzwiami i tak zakończyłam kontakt z owym mężczyzną. :)

Wiem dobrze, że nie ponoszę odpowiedzialności za to, że zdradził i kłamał. Wiem, że to nie świadczy źle o mnie i wiem, że nie wszyscy mężczyźni tacy są. Wiem, że to jego wina. I teraz naprawdę jestem tego świadoma. Wiem, że nie ma ŻADNEGO usprawiedliwienia dla zdrady. I takich rzeczy nie można bagatelizować. To była sytuacja dla mnie bardzo trudna, ale czuję, że wyszłam z niej z podniesioną głową - silniejsza i szczęśliwsza. Ze świadomością, że dałam sobie kolejny raz radę i dużo mnie to nauczyło. I że mam cudownych przyjaciół, na których naprawdę mogę liczyć. Nie wiem, jak im się za to wszystko odwdzięczę. :)

Ból mija. Czas leczy rany. Taką sytuację także zaliczyłabym do "pęknięć". Uczucia mijają. Pojawiają się nowi ludzie. I ja się o to nie martwię - czuję, że naprawdę się od tego oderwałam. Ale wiem też, że nigdy nie zapomnę tego, jak mnie potraktowano. Jak upokorzona i wykorzystana się czułam. Nie życzę tego nikomu i jednocześnie proszę - bądźcie szczerzy ze sobą. Po prostu. Bądźmy szczerzy. :)



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...