niedziela, 22 września 2013

"WEŹ MNIE, CO MASZ DO STRACENIA"

   Jak mawia wujek Riko "W życiu musisz być chamem, bo inaczej ludzie wejdą Ci na głowę". Dopisze do tego moje zdanie,  że jak na za dużo im pozwolisz to nasrają Ci na głowę i przyklepią. Czemu? Bo drugiemu człowiekowi nie możesz dać za dużo. Czemu? Bo ludzie są chciwi, bo są źli i myślą jednotorowo. Bo nie znają dobroci i nie umieją sobie z nią radzić. Bo nie szanują innych.
Na pewno zauważyliście, że ludzie nie słuchają. Czasem możesz do nich mówić, a to odbije się jak od ściany, albo gorzej- niby ktoś słucha i twierdzi, że rozumie, ale w praniu wychodzi, że zrozumiał 0,0000001    % z tego co powiedziałeś. Cóż, są rzeczy, których za nic nie przeskoczymy. Trzeba się z tym pogodzić.

    Nie można dawać z siebie za dużo. Bo mentalność ludzka każe wziąć, nie myśląc o konsekwencjach. Ktoś proponuje Ci ciastko, nie wiesz czy możesz wziąć to ciastko. Ale weźmiesz, taka natura ludzka. A potem się zrzygasz, albo umrzesz bo okaże się, że ciastko było zatrute.

    Czemu na świecie jest tyle samotnych osób? Bo właśnie rozdawali ciastka z własnego serca, a inni je jedli i rzygali. Aż w końcu z serca nic nie zostało, nie ma z czego robić ciastek, więc są samotni. Bo za dużo siebie oddali, bo nie umieli zbudować siebie od nowa. Bo nie dostali innego ciastka w zamian.
Przestaję się dziwić, że na świecie jest tylu pesymistów. Przecież lepiej nie dopuszczać do siebie nikogo, niż potem patrzeć jak ktoś zwraca twoje serce. Ironia losu, czyż nie?

    Są ludzie, którzy by chcieli jakoś przełamać ten stereotyp. Rozdają siebie innym, starając się odzyskiwać możliwie wiele. "Bo przecież ludzie są dobrzy. Już więcej mnie nie zranią." A tu niespodzianka. Powiem, z autopsji, że budzą się potem z pustką w głowie i marzeniem o lobotomii. Bo szczere nadzieje, że tym razem będzie inaczej się nie sprawdziły. 
Sami sobie robimy krzywdę. 
Jak będzie wyglądał ten świat, kiedy wszyscy, którzy chcieliby żyć inaczej, zostaną ściągnięci do poziomu szarego i smutnego realizmu dzisiejszego świata?
Nawet nie chcę myśleć.

    Jakie płyną wnioski z tego wszystkiego? Olać wszystkich, zostać takim samym egocentrycznym, bezsensownym bytem. A potem wtopić się w tłum i zapomnieć o tym, że mogło być inaczej.

Jak ja się cieszę, że nutka buntownika wciąż się we mnie tli.


sobota, 21 września 2013

Miej przyjaciół i bądź przyjacielem

Mam nadzieję, że nie jesteście tymi, u których też coś się dzieje. Ale pewnie jesteście. Taki właśnie jest wrzesień dla mnie i moich znajomych - po prostu najgorszy. Po prostu nic nie idzie tak, jak powinno. I nie pytajcie mnie, bo nie wiem, czemu. Czemu jest takie nagromadzenie złych chwil akurat teraz. Tak straszne nagromadzenie, że nie chce się jeść. Takie, że nie chce się stroić, więc kończy się na wyjściu w zwykłej bluzie. Takie, że wracamy z imprezy o 22 po wypiciu połowy piwa i nieprzetańczenia ani jednej piosenki. Takie, że idziemy spać wcześniej, bo nie możemy wytrzymać sami ze sobą.

Niektórzy awanturują się z nadopiekuńczymi rodzicami i w domu ciągle mają napiętą atmosferę; niektórzy w ogóle z rodziną nie rozmawiają, bo są zmęczeni poczuciem niezrozumienia i obojętności. Niektórzy zrywają, choć było im dobrze; niektórzy wiążą się, choć wszyscy wkoło wiedzą, że skończy się to tragedią; niektórzy zaś powinni być razem, a nie są, choć wszystko jest na jak najlepszej drodze ku temu. Niektórym najbliżsi umierają; inni znów martwią się, bo istniała szansa przybycia nowego osobnika w rodzinie. Niektórzy namiętnie pragną schudnąć i im się to nie udaje; inni martwią się, bo nie mogą przytyć czy ustabilizować swojej wagi. Niektórzy nie mają w ogóle adoratorów; niektórzy za to mają takiego, którego się boją, że ich skrzywdzi i któremu nie potrafią zaufać. Niektórzy chorują na poważne choroby, a duża część z nich dopiero teraz się o tym dowiaduje; niektórzy zaś są zdrowi, a i tak czują, że coś jest nie tak. Niektórzy się martwią, czy dostaną się na wymarzone studia; niektórzy martwią się, czy w ogóle zdadzą maturę. Niektórzy rozpaczają, że nie mają 20zł na imprezę; niektórzy rozpaczają, bo nie mają nawet na podstawowe wydatki.

Sama przeżywam taki miesiąc. Miesiąc, w którym wszystko, co mogło pójść źle, poszło. Do końca miesiąca zostało 9 dni a ja jedyne, nad czym potrafię się zastanawiać, to czy dożyję do 30 września. Bo na razie jest bardzo ciężko. 

Ale wiecie, co jest najgorsze? Świadomość, że u przyjaciół też się dzieje źle. Że te wszystkie tragedie dotykają nie tylko mnie i mojego świata, ale także świata moich przyjaciół. Nigdy nie przeżyłam tak okropnego miesiąca i nigdy dodatkowo nie musiałam zmagać się i walczyć z okropnym miesiącem bliskich. Skupienie na swoich dramatach i dodatkowo dzielenie uwagi na dramaty innych - to naprawdę potrafi wyniszczyć i doprowadzić człowieka na skraj rozpaczy. Taki skraj, że lądujesz zapłakany w toalecie i nie możesz uspokoić drżenia rąk.

Ale to właśnie przyjaciele sprawiają, że mimo że jest trudniej, to jest łatwiej. To ich ramiona koją i pochłaniają lejące się strumieniami łzy. To ich dłonie opiekuńczo głaszczą cię po głowie, to ich ciało broni cię przed ludźmi, którzy chcą cię skrzywdzić i to ich usta dają ulgę, gdy mówią komuś to, co sam chciałbyś powiedzieć, ale nie możesz. To z nimi spędzasz kilka godzin po szkole, by się otrząsnąć ze swojej depresji chociaż na chwilę. To oni dają ci chusteczki, oni robią dobrą kawę i oni dzwonią do ciebie, by skontrolować, czy nie masz się gorzej, niż miałeś. 

Czasami to też nie są przyjaciele. Niektórzy mają to szczęście, że mają rodziców, z którymi mogą porozmawiać. Mamę, która przytuli, jak rzuci cię chłopak i tatę, który go znienawidzi za to, co ci zrobił. Niektórzy też mają właśnie taką jedną osobę - może to być zwykły znajomy, może to być była dziewczyna albo przyszły chłopak. Taka osoba, z którą nawet nie musisz rozmawiać o problemie, która nie wyciera twoich łez i która ma ledwie mgliste pojęcie o tym, co się u ciebie dzieje. Ale gadacie codziennie, cały czas, żartujecie i ona tym wszystkim poprawia ci humor tak, jak nikt inny. Odrywa cię od niewesołych myśli.

Nie będę wam radziła, co teraz zrobić, bo sama nie wiem. Nie wiem, czy na problemy rodzinne pomaga wyjście na spacer, dobra muzyka czy fajny film. Albo cudowny pączek z chałwą z Chmielnej. Mam nadzieję, że u was nie jest tak koszmarnie, jak zakładam, że jest na podstawie tego, co się dzieje w moim życiu i życiach moich bliskich. I mam nadzieję, że macie wokół siebie ludzi, którzy was wspierają i którzy mimo waszych huśtawek nastrojów, fochów i innych rzeczy i tak z wami są.

Wydaje się wam, że nie macie już siły ale pamiętajcie - to właśnie wasi najbliżsi są waszą siłą. I pamiętajcie też, że wy jesteście siłą innych osób. Dając od siebie, dostaniecie. Warto zapytać, co u nich, zainteresować się, czy się dobrze czują. Pokazać, że ktoś się o nich troszczy. Że ktoś o nich pamięta. Bo właśnie w takich chwilach człowiek widzi, kto jest wart zainteresowania, a kto nie. I wie, na kogo może liczyć. A kogo będzie wolał - osobę, która nie dzwoni z pytaniem "jak się czujesz?", bo nie pamięta albo się focha, bo masz zły humor czy osobę, która podczas twojego wyrzutu pretensji tylko cię przytuli i schowa dumę w kieszeń? Dobry przyjaciel wie, że w takich chwilach nie mówisz ty, tylko ten nieszczęśliwy demon, który w tobie siedzi. I wie, że jedyną drogą, by tego demona zgładzić jest miłość, pomoc i wsparcie. Miejcie więc dobrych przyjaciół i sami bądźcie dobrymi przyjaciółmi.


sobota, 14 września 2013

Nic nie jest wieczne


Jakiś czas temu rozmawiałyśmy z Sarą na temat przyjaźni, miłości i różnych związków. Nie pamiętam już dokładnie, w jakim kontekście, jednak pamiętam efekt tej rozmowy - Sara bardzo się oburzyła, słysząc moją opinię. Do tego stopnia, że jeszcze ze dwa-trzy miesiące później, w Jastarni, siedząc na plaży w środku nocy z piwem i patrząc na niebo poruszyłyśmy ten temat ponownie. I wtedy, gdy porządnie wytłumaczyłam to, co miałam na myśli, S zrozumiała, o co mi chodziło, a nawet po części przyznała mi rację. Czego dotyczyła rozmowa?




Rozmawiałyśmy o przyjaźni, o miłości, o obecnych znajomościach. Wtedy właśnie padło z moich z ust bulwersujące Sarę zdanie "Wszystko się pewnego dnia skończy". Być może wskazywał na to ton mojego głosu, być może sytuacja, w której to wypowiedziałam - ale Sara uznała, że podchodząc tak do tego jednocześnie stwierdzam, że mi nie zależy, że mi wszystko jedno - bo i tak wszystko ma swój kres.

Wbrew pozorom, moje podejście nie jest tak zimne i bezduszne. 

Wychodzę z założenia, że każda rzecz w życiu ma swój termin przydatności. Co może brzmieć brutalnie w niektórych sytuacjach. Ale tak jest.

Miałam takie sytuacje nie raz, nie dwa - w każdym wieku. W wieku 5 lat, gdy mój chłopak pod ławką dał mi pierścionek zaręczynowy i mnie pocałował. Rok później miałam już nowego. Obu nigdy więcej nie spotkałam. W wieku 7 lat, gdy poznałam moją taką pierwszą prawdziwą przyjaciółkę - u mnie, na domowym podwórku, więc spędzałyśmy każdy dzień razem. Po jej wyprowadzce jedyne, co nas łączy to znajomość na facebooku - i to dopiero od kilku miesięcy. W wieku 10 lat, gdy poznałam kolejną cudowną przyjaciółkę, z którą wymieniałam maile i jeździłam co rok na wakacje. Wszystko się urwało, gdy poszła do gimnazjum. W wieku 14 lat, gdy miałam pierwszego chłopaka - zerwałam z nim po miesiącu. W wieku 15 lat, gdy, po połowie dzieciństwa spędzonego z babcią, ona zmarła z miesiąca na miesiąc. W wieku 16 lat, gdy w liceum trafiłam na dziewczynę identyczną, jak ja, z którą nic nigdy nie miało nas rozdzielić. Rozdzieliło już rok później. W tym samym wieku też pierwszy raz się zakochałam. Niestety nieszczęśliwie. Po dwóch latach to uczucie, które sprawiało, że cierpiałam jak Werter i miałam wrażenie, że nigdy mi nie minie - minęło. 

Naprawdę sądziłam, że tych rzeczy nic nigdy nie zniszczy. Że każdy mój facet będzie ze mną wiecznie, że moja babcia już zawsze będzie machać mi z okna, gdy będę przechodzić pod jej blokiem. Że z moimi przyjaciółkami będziemy nierozłączne, a moje strasznie zakochane i bolące serce nigdy nie zostanie ukojone.
Ale wszystko się skończyło. 

Nie znaczy to, że chwile spędzone z tymi osobami były nic niewarte albo że ich żałuję. Pudełko, w którym był pierścionek (który mi zginął niedługo po tym, jak stwierdziliśmy, że już się nie kochamy) mam do tej pory. I do tej pory pamiętam imiona, które nadawałyśmy naszym lalkom z moją podwórkową przyjaciółką. Zachowałam list, który dostałam od przyjaciółki z wakacji. A z pierwszym chłopakiem ostatnio złapałam z powrotem kontakt i pewnie będę go jakoś utrzymywać, bo to kumpel chłopaka mojej przyjaciółki. Cały czas też spoglądam na okna mojej babci, automatycznie szukając w nich jej uśmiechniętej twarzy. I wciąż słysząc piosenki T. Love przypominam sobie popołudnie, które spędziłam u mojej małej miłości. I mam wszystkie zdjęcia, które zrobiłyśmy z moją licealną koleżanką. To były piękne chwile i nigdy nie będę nimi gardzić.

Nigdy też nie odpuszczałam w swoich znajomościach. Staram się ludzi nie ignorować, a zabiegać o nich. Narzucam sobie w moich przyjaźniach (wszystkich bardzo wyrównanych) rolę kojota z wyboru - lubię sprawiać moim przyjaciołom przyjemność i ich zaskakiwać - być o krok przed ich zachciankami. Obecnie mam wokół siebie jakieś dziesięć-piętnaście osób na których bardzo mi zależy i z którymi nie chcę tracić kontaktu. I również staram się o nich dbać. I chwile z nimi, dziesiątki zdjęć, śmieszne sytuacje, kartki urodzinowe od nich - to wszystko jest cudowne i sprawia, że teraz jestem szczęśliwa.

Mam tylko dwójkę przyjaciół, z którymi już teraz wiem, że nasz "termin przydatności" jest bardzo odległy. Jest to spowodowane trzema czynnikami.
Pierwszy - obie te osoby poznałam już w podstawówce i trzymamy się od tamtego czasu. Z moim przyjacielem wręcz trzymamy się od pierwszego dnia - usiedliśmy na rozpoczęciu razem, bo wszystkie miejsca były zajęte. :)
Drugi - znamy się na wylot, wiemy o swoich słabościach, mamy dużo wspólnych wspomnień i dużo znajomych wokół. Rozumiemy swoje zachowania, motywy swoich działań, możemy pośmiać się z wspólnych znajomych i starych odpałów.
Trzeci - przeżyliśmy niejedne fajerwerki i niejedną burzę, a mimo to zawsze do siebie wracamy. Bez względu na to, czy nie rozmawiamy ze sobą dzień, dwa czy trzy miesiące. Przy czym każdy taki czas jest dla nas przykry i pełen myśli "może by tak się odezwać, przerwać to milczenie", które ktoś z nas w końcu realizuje, bo tęskni i bo chce.

Nie oznacza to, że na obecnych znajomych mi nie zależy. Że moi obecni nowi przyjaciele (bo przecież ta dwójka to mniejszość, większość poznałam w gimnazjum lub liceum) są do dupy, są gorsi od nich, są mniej warci, nie zależy mi na nich i nie przywiązuję do nich większej wagi. Że skazuję naszą znajomość na porażkę, bo z nimi nie znam się 12 lat, a 2. Nie, nigdy bym tak nie powiedziała. Wszyscy są cudowni. Wszystkich ich kocham. Bez nich nie wyobrażam sobie teraz mojego życia. Są najważniejsi i dałabym się za nich pokroić. Ale moja przyjaźń z tą dwójką różni się od przyjaźni licealnych. Te drugie przyjaźnie są intensywne, bardzo zażyłe. Widzimy się codziennie i codziennie gadamy. Znają oni moją codzienność, znają koleżanki i kolegów z równoległych klas i wiedzą różne drobiazgi o mnie. Ich strata bezpośrednio by się na mnie odbiła, to byłaby ogromna dziura, którą bardzo długo bym łatała, a i tak ślad by został. Natomiast te dwie są spokojniejsze, bo nie widujemy się zbyt często i też nie czujemy potrzeby kontaktu 24/7, ale łączy nas wiele lat wspólnych, to, że świetnie się znamy i widzieliśmy się w wielu sytuacjach i niejedno przeżyliśmy. I wiem, że nie rozmawiając z nimi tydzień mogę się odezwać i żadne z nas nie będzie się musiało złościć i tłumaczyć. Gdyby oni zniknęli, w moim życiu nie byłoby dziury, ale bolesne drzazgi, które wbijałyby się każdego dnia w moje serce. Może nie przez całe życie (nic nie jest wieczne :) ), ale przez ogromnie duży okres czasu.

Mówię więc: "nic nie jest wieczne". Nie określam, kiedy nasz czas się skończy. Życie jest bardzo różne. Prawdopodobieństwo, że jutro skończy się moja przyjaźń z osobą, którą znam z liceum jest takie samo jak to, że zakończę znajomość z jedną z tej dwójki. Kto wie, co nastąpi - równie dobrze ze wszystkimi mogę się przyjaźnić aż do śmierci. Ale wtedy śmierć nas rozłączy. Generalnie, sytuacje są tak dziwne i tak pokręcone, że wszystko może się zmienić z dnia na dzień. I dlatego też każda kolejna doba daje mi mnóstwo radości - bo wiem, że to kolejny krok, który razem stawiamy. A każdy krok daje mi większą nadzieję, że będzie ich więcej, bo stawiamy je coraz pewniej i odważniej.

Tutaj więc taki mały żarcik koszykarski, który wyjaśnię.
Rondo będący na obrazku miał kontuzję i nie mógł grać.
Z dwójką swoich przyjaciół tworzył zabójczy team.
A gdy wrócił pełen sił - ich już nie było.
Oczywiście znajdą się osoby, które się ze mną nie zgodzą. Nie wiem jednak co więcej powiedzieć, poza "nie macie racji" - po prostu. 

Sara, po zrozumieniu mojego poglądu, wysunęła hipotezę, że się asekuruję w ten sposób przed zranieniem. Co jest prawdą. Jestem wrażliwa i każdą stratę mocno przeżywam. Płaczę, obwiniam się i tęsknię. Będąc przygotowanym na to, że kiedyś wszystko się rozpadnie, nie trzeba się obawiać o to, że ból nas rozerwie i zniszczy. Rozłąka rzadko kiedy jest przyjemna. Po co ją sobie utrudniać, wmawiając sobie, że pierwszy chłopak na bank będzie tym ostatnim, a przyjaciółka z liceum będzie potem przyjaciółką na studiach, w pracy, na ślubie i na pogrzebie? Po co oszukiwać się, że ludzie mogą żyć i 150 lat, skoro nie jest to prawda? Może to brutalne, ale podejdźmy do sprawy realnie. Nikt nie żyje wiecznie i nic nie żyje wiecznie.




Zamiast oszukiwać się, że wszystko będzie trwało bez końca, wolę cieszyć się, że ważni dla mnie ludzie wczoraj, że są dziś i żyć nadzieją, że jutro też będą. Jutro - nie za pięćdziesiąt lat.


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...