sobota, 14 września 2013

Nic nie jest wieczne


Jakiś czas temu rozmawiałyśmy z Sarą na temat przyjaźni, miłości i różnych związków. Nie pamiętam już dokładnie, w jakim kontekście, jednak pamiętam efekt tej rozmowy - Sara bardzo się oburzyła, słysząc moją opinię. Do tego stopnia, że jeszcze ze dwa-trzy miesiące później, w Jastarni, siedząc na plaży w środku nocy z piwem i patrząc na niebo poruszyłyśmy ten temat ponownie. I wtedy, gdy porządnie wytłumaczyłam to, co miałam na myśli, S zrozumiała, o co mi chodziło, a nawet po części przyznała mi rację. Czego dotyczyła rozmowa?




Rozmawiałyśmy o przyjaźni, o miłości, o obecnych znajomościach. Wtedy właśnie padło z moich z ust bulwersujące Sarę zdanie "Wszystko się pewnego dnia skończy". Być może wskazywał na to ton mojego głosu, być może sytuacja, w której to wypowiedziałam - ale Sara uznała, że podchodząc tak do tego jednocześnie stwierdzam, że mi nie zależy, że mi wszystko jedno - bo i tak wszystko ma swój kres.

Wbrew pozorom, moje podejście nie jest tak zimne i bezduszne. 

Wychodzę z założenia, że każda rzecz w życiu ma swój termin przydatności. Co może brzmieć brutalnie w niektórych sytuacjach. Ale tak jest.

Miałam takie sytuacje nie raz, nie dwa - w każdym wieku. W wieku 5 lat, gdy mój chłopak pod ławką dał mi pierścionek zaręczynowy i mnie pocałował. Rok później miałam już nowego. Obu nigdy więcej nie spotkałam. W wieku 7 lat, gdy poznałam moją taką pierwszą prawdziwą przyjaciółkę - u mnie, na domowym podwórku, więc spędzałyśmy każdy dzień razem. Po jej wyprowadzce jedyne, co nas łączy to znajomość na facebooku - i to dopiero od kilku miesięcy. W wieku 10 lat, gdy poznałam kolejną cudowną przyjaciółkę, z którą wymieniałam maile i jeździłam co rok na wakacje. Wszystko się urwało, gdy poszła do gimnazjum. W wieku 14 lat, gdy miałam pierwszego chłopaka - zerwałam z nim po miesiącu. W wieku 15 lat, gdy, po połowie dzieciństwa spędzonego z babcią, ona zmarła z miesiąca na miesiąc. W wieku 16 lat, gdy w liceum trafiłam na dziewczynę identyczną, jak ja, z którą nic nigdy nie miało nas rozdzielić. Rozdzieliło już rok później. W tym samym wieku też pierwszy raz się zakochałam. Niestety nieszczęśliwie. Po dwóch latach to uczucie, które sprawiało, że cierpiałam jak Werter i miałam wrażenie, że nigdy mi nie minie - minęło. 

Naprawdę sądziłam, że tych rzeczy nic nigdy nie zniszczy. Że każdy mój facet będzie ze mną wiecznie, że moja babcia już zawsze będzie machać mi z okna, gdy będę przechodzić pod jej blokiem. Że z moimi przyjaciółkami będziemy nierozłączne, a moje strasznie zakochane i bolące serce nigdy nie zostanie ukojone.
Ale wszystko się skończyło. 

Nie znaczy to, że chwile spędzone z tymi osobami były nic niewarte albo że ich żałuję. Pudełko, w którym był pierścionek (który mi zginął niedługo po tym, jak stwierdziliśmy, że już się nie kochamy) mam do tej pory. I do tej pory pamiętam imiona, które nadawałyśmy naszym lalkom z moją podwórkową przyjaciółką. Zachowałam list, który dostałam od przyjaciółki z wakacji. A z pierwszym chłopakiem ostatnio złapałam z powrotem kontakt i pewnie będę go jakoś utrzymywać, bo to kumpel chłopaka mojej przyjaciółki. Cały czas też spoglądam na okna mojej babci, automatycznie szukając w nich jej uśmiechniętej twarzy. I wciąż słysząc piosenki T. Love przypominam sobie popołudnie, które spędziłam u mojej małej miłości. I mam wszystkie zdjęcia, które zrobiłyśmy z moją licealną koleżanką. To były piękne chwile i nigdy nie będę nimi gardzić.

Nigdy też nie odpuszczałam w swoich znajomościach. Staram się ludzi nie ignorować, a zabiegać o nich. Narzucam sobie w moich przyjaźniach (wszystkich bardzo wyrównanych) rolę kojota z wyboru - lubię sprawiać moim przyjaciołom przyjemność i ich zaskakiwać - być o krok przed ich zachciankami. Obecnie mam wokół siebie jakieś dziesięć-piętnaście osób na których bardzo mi zależy i z którymi nie chcę tracić kontaktu. I również staram się o nich dbać. I chwile z nimi, dziesiątki zdjęć, śmieszne sytuacje, kartki urodzinowe od nich - to wszystko jest cudowne i sprawia, że teraz jestem szczęśliwa.

Mam tylko dwójkę przyjaciół, z którymi już teraz wiem, że nasz "termin przydatności" jest bardzo odległy. Jest to spowodowane trzema czynnikami.
Pierwszy - obie te osoby poznałam już w podstawówce i trzymamy się od tamtego czasu. Z moim przyjacielem wręcz trzymamy się od pierwszego dnia - usiedliśmy na rozpoczęciu razem, bo wszystkie miejsca były zajęte. :)
Drugi - znamy się na wylot, wiemy o swoich słabościach, mamy dużo wspólnych wspomnień i dużo znajomych wokół. Rozumiemy swoje zachowania, motywy swoich działań, możemy pośmiać się z wspólnych znajomych i starych odpałów.
Trzeci - przeżyliśmy niejedne fajerwerki i niejedną burzę, a mimo to zawsze do siebie wracamy. Bez względu na to, czy nie rozmawiamy ze sobą dzień, dwa czy trzy miesiące. Przy czym każdy taki czas jest dla nas przykry i pełen myśli "może by tak się odezwać, przerwać to milczenie", które ktoś z nas w końcu realizuje, bo tęskni i bo chce.

Nie oznacza to, że na obecnych znajomych mi nie zależy. Że moi obecni nowi przyjaciele (bo przecież ta dwójka to mniejszość, większość poznałam w gimnazjum lub liceum) są do dupy, są gorsi od nich, są mniej warci, nie zależy mi na nich i nie przywiązuję do nich większej wagi. Że skazuję naszą znajomość na porażkę, bo z nimi nie znam się 12 lat, a 2. Nie, nigdy bym tak nie powiedziała. Wszyscy są cudowni. Wszystkich ich kocham. Bez nich nie wyobrażam sobie teraz mojego życia. Są najważniejsi i dałabym się za nich pokroić. Ale moja przyjaźń z tą dwójką różni się od przyjaźni licealnych. Te drugie przyjaźnie są intensywne, bardzo zażyłe. Widzimy się codziennie i codziennie gadamy. Znają oni moją codzienność, znają koleżanki i kolegów z równoległych klas i wiedzą różne drobiazgi o mnie. Ich strata bezpośrednio by się na mnie odbiła, to byłaby ogromna dziura, którą bardzo długo bym łatała, a i tak ślad by został. Natomiast te dwie są spokojniejsze, bo nie widujemy się zbyt często i też nie czujemy potrzeby kontaktu 24/7, ale łączy nas wiele lat wspólnych, to, że świetnie się znamy i widzieliśmy się w wielu sytuacjach i niejedno przeżyliśmy. I wiem, że nie rozmawiając z nimi tydzień mogę się odezwać i żadne z nas nie będzie się musiało złościć i tłumaczyć. Gdyby oni zniknęli, w moim życiu nie byłoby dziury, ale bolesne drzazgi, które wbijałyby się każdego dnia w moje serce. Może nie przez całe życie (nic nie jest wieczne :) ), ale przez ogromnie duży okres czasu.

Mówię więc: "nic nie jest wieczne". Nie określam, kiedy nasz czas się skończy. Życie jest bardzo różne. Prawdopodobieństwo, że jutro skończy się moja przyjaźń z osobą, którą znam z liceum jest takie samo jak to, że zakończę znajomość z jedną z tej dwójki. Kto wie, co nastąpi - równie dobrze ze wszystkimi mogę się przyjaźnić aż do śmierci. Ale wtedy śmierć nas rozłączy. Generalnie, sytuacje są tak dziwne i tak pokręcone, że wszystko może się zmienić z dnia na dzień. I dlatego też każda kolejna doba daje mi mnóstwo radości - bo wiem, że to kolejny krok, który razem stawiamy. A każdy krok daje mi większą nadzieję, że będzie ich więcej, bo stawiamy je coraz pewniej i odważniej.

Tutaj więc taki mały żarcik koszykarski, który wyjaśnię.
Rondo będący na obrazku miał kontuzję i nie mógł grać.
Z dwójką swoich przyjaciół tworzył zabójczy team.
A gdy wrócił pełen sił - ich już nie było.
Oczywiście znajdą się osoby, które się ze mną nie zgodzą. Nie wiem jednak co więcej powiedzieć, poza "nie macie racji" - po prostu. 

Sara, po zrozumieniu mojego poglądu, wysunęła hipotezę, że się asekuruję w ten sposób przed zranieniem. Co jest prawdą. Jestem wrażliwa i każdą stratę mocno przeżywam. Płaczę, obwiniam się i tęsknię. Będąc przygotowanym na to, że kiedyś wszystko się rozpadnie, nie trzeba się obawiać o to, że ból nas rozerwie i zniszczy. Rozłąka rzadko kiedy jest przyjemna. Po co ją sobie utrudniać, wmawiając sobie, że pierwszy chłopak na bank będzie tym ostatnim, a przyjaciółka z liceum będzie potem przyjaciółką na studiach, w pracy, na ślubie i na pogrzebie? Po co oszukiwać się, że ludzie mogą żyć i 150 lat, skoro nie jest to prawda? Może to brutalne, ale podejdźmy do sprawy realnie. Nikt nie żyje wiecznie i nic nie żyje wiecznie.




Zamiast oszukiwać się, że wszystko będzie trwało bez końca, wolę cieszyć się, że ważni dla mnie ludzie wczoraj, że są dziś i żyć nadzieją, że jutro też będą. Jutro - nie za pięćdziesiąt lat.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dziękujemy za wszystkie komentarze!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...