niedziela, 2 marca 2014

Jak prawie zmarnowałam sobie życie

Profil biologiczno-chemiczny to najgorszy profil, jaki stworzono. Bynajmniej nie twierdzę tego dlatego, że ciężko mi w szkole. Ani dlatego, że trafiłam na kiepską kadrę i mam słaby plan. Chodzi o to, że ten profil ogłupia ludzi jak żaden inny. 

Tak ogłupia! 

Jako mała dziewczynka oczywiście marzyłam o wielu różnych profesjach. Od projektantki mody, po weterynarza i nauczycielkę. Potem się to zaczęło klarować. 

W podstawówce wymyśliłam sobie dziennikarstwo. Już wtedy pisanie sprawiało mi wiele radości. Ale ten pomysł całkiem szybko porzuciłam na rzecz psychologii. Całe gimnazjum było - psychologia, psychologia, psychologia. W trzeciej klasie przy okazji uczenia się do olimpiady wpadła mi do głowy jeszcze biotechnologia. Ale to był taki poboczny kierunek, ewentualny. Bo ciągle psychologia i psychologia.

Moje środowisko różnie reagowało na moje pomysły. Moja mama zawsze była za. Wiedziała też, że jestem w nie mocno zaangażowana i że generalnie jest w tym dużo sensu z mojej strony - żaden tam "a, zrobię sobie tak". Mój tata nigdy się nie wtrącał. Moje koleżanki mówiły - to fajna sprawa, mogłabyś pasować. To byłoby dobre.

Nie wszyscy jednak byli tak pozytywnie nastawieni. W pamięci mam cały czas wyraz twarzy mojej sąsiadki. Jest to bardzo miła kobieta, ale i religijna - usłyszałam więc, że psychologia to kierunek, na który idzie się, jak się ma ze sobą problemy i że to naciąganie ludzi na kasę, a co do biotechnologii - "nie naprawiaj tego, co Bóg stworzył". I ten wyraz twarzy. Zniesmaczony. Taka ambitna dziewczyna, taka mądra, taka zdolna - olimpiada, świetna średnia. I na psychologię?
Często też takie wywody różnych osób kończyły się słowami "zobaczysz, i tak skończysz na medycynie".

Do liceum poszłam do klasy biologiczno-chemicznej, oczywiście. Uwielbiałam oba przedmioty już od pierwszej gimnazjum i nie widziałam się w żadnej innej klasie. Wciąż miałam w głowie pomysł psychologii. Ale... Wtedy się zaczęło. Spotkałam 33 inne osoby, które przyszły do tej klasy z zamiarem pójścia na medycynę! Na lekarski. Żadne tam farmacje, żadne położnictwa, dietetyki ani fizjoterapie. Tylko lekarski się liczy.

I ja zaczęłam się przekonywać. Wpadłam w tę powszechną obsesję na temat lekarskiego. Gloryfikację i uwielbienie dla medycyny. Tej porządnej. Tej jedynej. Także po rozmowach z osobami w trakcie medycyny lub po niej uznałam, że wszystkie inne studia na WUMie są po prostu biedackie - że to tani, bezsensowny substytut lekarskiego i idą tam ludzie, którzy na lekarski się nie dostali. Co jest w dużej mierze niestety prawdą (ale dlaczego, wyjaśnię później). Warto też wspomnieć, że moja cała rodzina jest mocno związana z medycyną. I dodatkowo - byłam wtedy po uszy zauroczona chłopakiem, który aktualnie jest na drugim roku medycyny i traktowałam go jak totalne, genialne bóstwo. I on też zaszczepił mi taki pogląd "lekarski albo nic". Wtedy tego nie wiedziałam, ale teraz wiem, że bardzo chciałam mu zaimponować. Pokazać mu, że jestem tak zdolna, jak on. Zaimponować facetowi, który tak bardzo imponował mi.

A więc zaczęłam zakuwać. Biologia, chemia, matematyka. Ile ja się napłakałam nad fizyką w pierwszej klasie! Tyle łez popłynęło, tyle jedynek poprawiałam, zanim się zorientowałam, że wcale jej nie potrzebuję na medycynę. Ale i tak czułam się z tym dziwnie. O wiele lepiej by mi było, gdybym ją zdawała. Ale już dałam spokój widząc, że ledwo zdałam semestr. Mimo że potem było lepiej.

Ale tylko z fizyką. Bo psychicznie z roku na rok czułam się gorzej. Coraz bardziej świadoma tego, czym jest medycyna i jak ciężko będzie się dostać. Jak bardzo przeszkadza mi w osiągnięciu celu szkoła. Jak bardzo ograniczają mnie finanse. Z czym to się wszystko wiąże.

Stres zapoczątkowała ta cholerna fizyka. Potem nakręcałam się sama. Nakręcały mnie jedynki z geografii, nakręcały mnie nauczycielki, nakręcała mnie chora ambicja wysunięcia się na prowadzenie. Bo zawsze byłam najlepsza. Zawsze miałam najlepszą średnią. To ja byłam chwalona w podstawówce i gimnazjum. To do mnie porównywali innych uczniów. To ja byłam laureatką olimpiady. To ja wtedy osiągnęłam swoją ciężką pracą to, do czego wiele osób nie doszło do tej pory. I to nie jest zarozumialstwo - taka była prawda i sądzę, że nikt nie może zaprzeczyć. A potem nagle w liceum spotkałam 33 osoby identyczne, jak ja. Zawsze zdolne i zawsze pierwsze. I zaczął się mimowolny wyścig szczurów. Dobrze, że nie jawny - taki jak w wielu innych liceach. Ale każdy chciał być najlepszy. Tak, jak dawniej. Jak w gimnazjach i podstawówkach.

Tak się nakręciłam, że na przykład wpadłam w anemię, która ciągnie się za mną przez całe liceum.

Dodatkowo w trzeciej klasie sprawa stała się poważna na tyle, że musiałam zacząć stres zwalczać. Zdarzały mi się ataki paniki, nie raz i nie dwa. Zawsze koło północy, zwykle na początku tygodnia, kiedy byłam już wykończona, nie miałam na nic siły, a przede mną leżała sterta książek i zadań do zrobienia. Wtedy była drama - płacz, "nic mi się nie uda", "nic nie ma sensu", "jestem do niczego". 

"Jak ktoś taki jak ja - tak bardzo słaby - może w ogóle chcieć iść na medycynę?"

Jakoś na początku tego roku kalendarzowego zaczęłam dużo myśleć o studiach. W różnych kontekstach. Rozmawiałam ze studentami, z ludźmi po studiach. Nabrałam trochę wątpliwości do medycyny, ale... Cały czas się jej trzymałam.

Wczoraj miałam swoją dziewiętnastkę. Ze znajomymi wyszłam na piwo i w trakcie dzwoniło do mnie parę osób. Jedną z nich był mój wujek, chirurg, pracujący i w szpitalu, i w pogotowiu. I zaczął składać mi życzenia.
- (...) nie wiem, na co chcesz iść, ale życzę ci powodzenia, spełnienia marzeń i dostania się na ten wymarzony kierunek studiów. Niech ci ta matura dobrze pójdzie.
- Dzięki wujku - przyda się, mam zamiar w końcu iść w twoje ślady.
I wtedy nastąpiła cisza. I gdy wujek się znów odezwał, jego głos był zupełnie inny. Nie taki miły, ciepły i radosny - tylko poważny, pełen zawahania i zniechęcenia.
- No, Magda... Czy ty to przemyślałaś? Czy ty naprawdę tego chcesz? Bo wiesz, to nie jest takie różowe, jak się wydaje...

BANG. Nie spodziewałam się takiej reakcji zupełnie. I tak bardzo mną to wstrząsnęło, że przez cały wieczór ten temat mimowolnie do mnie wracał. I myślałam, myślałam i myślałam.

Dzisiaj też o tym myślałam. Cały dzień. I gadałam z Sarą. I z kuzynką, córką owego wujka. 

I uświadomiłam sobie, że... ja chyba wcale na medycynę nie chcę iść. Albo że w sumie nie wiem. Że nie podjęłam decyzji, a dałam się przygnieść presji środowiska. Znajomym, którzy tak jak ja, chcieli być najlepsi. Facetowi, który zawrócił mi w głowie. Opinii publicznej. 

Uświadomiłam sobie, że szansa na to, że będę po lekarskim wieść rajskie życie we własnej klinice zarabiając 7 tysięcy na rękę jest bardzo mała. Nie mam żadnego zabezpieczenia finansowego i raczej nie mogę liczyć na pomoc ze strony rodziców. Wręcz brałam pod uwagę kredyt studencki. Mimo rodziny "medycznej" nie mam też nikogo, kto pracowałby w dobrym szpitalu. Nawet moja ciocia - owszem, ma własną przychodnię, ale tu, w Pruszkowie. Nie chciałam tu zostać. Chciałam iść w świat, rozwijać się, pruć do przodu. 

Poza tym. Wiem, że jestem osobą, która nie lubi marnować czasu. Zdolną, ale taką, która robi to, co ma sens. Uczyłabym się tego, co byłoby naprawdę ważne, resztę bym zaliczała. I wiem, że na medycynie nie byłabym najlepsza. Nie miałabym więc szans znaleźć się w grupce najlepszych absolwentów, którym państwo spłaca część kredytu. Więc na samym starcie miałabym z 50 tysięcy złotych w plecy. Dodatkowo zdaję sobie sprawę z tego, że moje życie towarzyskie byłoby ograniczone do minimum i mogłabym zapomnieć o pracy dorywczej. Wiem, że studia pochłonęłyby ogromną ilość mojego zaangażowania i energii. Szczególnie, że poza tym, że są wymagające - są też bardzo długie. 

Czy chciałabym spędzić moją młodość nad książkami, by potem skończyć w pruszkowskim szpitalu? Czy chcę poświęcić swoje przyjaźnie, czy chcę przegapić związki, które mnie czekają i cudowne relacje dla nauki? Czy jestem gotowa porzucić spotkania, wyjazdy i rozmowy przez telefon? Czy chcę tak żyć przez następne dziesięć lat?
Czy dam radę przetrwać ogromny stres, który mnie będzie czekał? Nie tylko związany z nauką, ale i finansami, z brakiem porządnego kontaktu z ludźmi?
Czy chcę to wszystko poświęcić dla małej szansy, że jakiś czas po studiach będę miała swoją klinikę i będę zarabiać porządne pieniądze?

Czy chcę całe dziesięć lat walczyć i próbować pogodzić wszystko ze sobą? 

Czy to wszystko jest tego warte?

Wróciłam więc do punktu wyjścia. Czy nie lepiej iść na mniej wymagające studia, ale nawet bardziej ciekawe (dla mnie oczywiście, bo w końcu od zawsze o tym myślałam), i rozwijać się na własną rękę? Energię spożytkować nie na dziesięć lat nauki, a na staże, pracę, na kursy i książki, które sama będę chciała przeczytać. A wiem, że tak będzie. Bo tematyka mnie zawsze interesowała. I jestem taka, że na pewno się temu w pełni poświęcę. I tam będę miała szansę zabłysnąć.

Potem zaś wpadła mi znów do głowy ta myśl. Co powiedzą ludzie? Co powie moja sąsiadka, jak się dowie, że porzuciłam cudowną medycynę na rzecz psychologii? Co powiedzą znajomi, zawsze informowani o mojej przyszłości na lekarskim? Co powie ten chłopak, z którym teraz co prawda tylko się koleguję, ale i tak z sentymentu bardzo zależy mi na jego opinii? 

Czy usłyszę śmiech? "Taka zdolna, a skończyła na psychologii"? Na "produkcji bezrobotnych"? 
Czy usłyszę szyderę: "poszła na psychologię, bo nie dostała się na lekarski"? 

Tak jakby nic nie było tak świetne i tak idealne, jak studia lekarskie! Tak jakby psychologia była gorsza, niepotrzebna, beznadziejna.

Wracając do poruszonego wcześniej wątku - owszem, wiele osób nie dostaje się na lekarski i idzie na kierunek pokrewny. I teraz pomyślmy - ile z tych osób jest w takiej samej sytuacji, w jakiej byłam ja? Ile z tych osób myśli, że tylko na medycynie będą coś warci? Ile z nich w ogóle się do pracy w zawodzie lekarza nie nadaje, ile z nich nie ma kwalifikacji, by dostać się na studia, a i tak próbuje? Odpowiedź na pytanie "po co" jest zwykle taka sama - presja. 

Profil biologiczno-chemiczny nie daje żadnych propozycji, co robić w zamian medycyny. Wspomina się co najwyżej czasem o biologii, rzadziej o chemii, o fizyce to już w ogóle. Nie mówi się o dziesiątkach kierunków nie tylko na WUMie, ale i na UW, PW, SGGW. Lista kierunków jest bardzo długa i pomijana. Bo liczy się tylko lekarski. A jak nie idziesz na lekarski, to spotyka cię pozorna aprobata otoczenia jakże poparta uśmieszkiem "już cię widzę w kolejce do urzędu pracy po tej twojej psychologii".

Nie znaczy to, że nie powinno się iść na lekarski. Sama złożę tam papiery. Ale nawet jeśli się tam dostanę, nie wiem, czy zajmę miejsce. Może zrezygnuję z lekarskiego na rzecz psychologii. Albo kosmetologii lub biotechnologii, bo to są moje trzy pomysły. A może pójdę na lekarski. Nie wiem. Zrobię to, co JA będę chciała - bez względu na opinię kogokolwiek z zewnątrz. Bez względu na presję klasy, sąsiadek i opinii publicznej. I jeśli nie pójdę na lekarski to NIE dlatego, że jestem za słaba. Bo wiem, że nawet jeśli nie dostałabym się w pierwszej rekrutacji, to w drugiej czy za rok - już na pewno. Jeśli nie pójdę, to dlatego, że podejmę inną decyzję, bo tak będę chciała. 

Lekarski nie musi być dla każdego. Żaden "prestiżowy" kierunek nie jest idealny. Jeden się na nich spełni, inni pogardzą, choć mogą być mądrzejsi i zdolniejsi niż 90% studentów danego kierunku. Najważniejsze, by podejmować mądre i przemyślane decyzje. I przede wszystkim - swoje własne.

W tak poważnych sprawach, jak wybór przyszłego kierunku studiów, nie wolno się słuchać nikogo, poza sobą. Oczywiście, ludzie mogą przedstawiać swoje argumenty, doradzać, proponować - ale decyzję podejmujemy my sami. ŻADEN kierunek nie gwarantuje nam nic. To od nas zależy, czy znajdziemy pracę i gdzie. Nie jest prawdą, że po lekarskim mam pewną pracę, a po psychologii wyląduję w gimnazjum. Nieprawda. Stąd pozdrawiam mojego znajomego, studenta 5 roku socjologii, który robi masę fantastycznych rzeczy i na pewno nie jest to człowiek, który zajmie miejsce w szeregu bezrobotnych. Chodzi o to, by mieć pasję, pomysł i zapał. Szkoła, jakakolwiek, daje podstawy - z którymi albo coś zrobimy, albo wylądujemy na najniższym szczeblu w danej karierze. 



Nie chodzi o kierunek. Chodzi o motywy i o myślenie.
Na jakiekolwiek studia pójdziemy - od nas samych zależy nasza wartość. 




LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...