„Nie rozumiem, dlaczego niektórym ludziom się tak spieszy, przecież wystarczy jeszcze trochę poczekać.”
~Ken Kesey
Są takie chwile, kiedy myślimy,
że nie damy sobie rady. Kiedy problem nas przytłacza tak bardzo, że nie
potrafimy iść do przodu i nasze życie kręci się między „okej, idę dalej!” a „znowu
nie dałem rady”.
Jestem teraz w takim miejscu. Postanowiłam,
że trzeba ruszyć przed siebie i przestać patrzeć w tył. Jako, że nie miałam
wielu opcji do wyboru, rzuciłam się w wir nauki maturalnej. Zrobiłam sobie
plan, mam kalendarz, mam wypisane tematy do powtórki, ustawiam sobie odpowiednio
kursy, tak, by ze wszystkim zdążyć. I jest super.
Ale przychodzą takie chwile,
kiedy przeszłość nie tylko prędko przemyka przed oczami, ale stoi dłuższą
chwilę w polu widzenia; stoi i patrzy się, a czasem nawet podchodzi i daje w
twarz. Albo jej nie widać, a nagle podstawia nogę. I się potykasz i czasem
nawet upadasz. Czasem nawet często…
Każda porażka dobija cię tak
bardzo, że wracasz do punktu wyjścia. Już nie chodzi o to, co ci się nie
powiodło – zawalona klasówka, nienadrobione zaległości, pochłonięty milion
kalorii. Tylko o to, co się stało pierwotnie. I idzie lawinowo.
Łatwo się z tą lawiną stoczyć i zwykle to robimy. Często nie mamy na to wpływu.
Do tego dochodzą znajomi, nasi
kibice. Którzy nas wspierają, którzy nas pchają do przodu i których w pewnym
momencie czujemy, że zawodzimy. I że mają nas dosyć, bo w końcu ile można o
czymś gadać i ile coś przeżywać? Kibice oczekują od swoich faworytów sukcesów.
A my wciąż spadamy, spadamy, spadamy…
Wiesz… W pewnym momencie śnieg
się kończy i te lawiny są coraz mniejsze. Wciąż spadasz, ale łatwiej wchodzisz
z powrotem na szczyt i spadki są mniej brutalne. W końcu także zaczynasz utrzymywać
się na nogach, może nawet udaje ci się jakieś lawiny ominąć.
W tym wszystkim kluczową rolę
odgrywa czas. Nic nie dzieje się od razu. Jeśli kochasz, czy to przyjaciela,
czy partnera, czy kogokolwiek innego, nie przestajesz kochać z dnia na dzień. Nic nie dzieje się na
pstryknięcie palcami. Na wszystko potrzeba czasu, potrzeba wyciszenia,
opadnięcia emocji. Podeschnięcia całej sprawy. Dystansu, którego nie nabiera
się przez rozmowy czy przez myślenie, ale przez powolne odrywanie się. Kawałek
po kawałeczku.
Wiadomo, że każdy chciałby sobie
ze wszystkim poradzić momentalnie. Chciałby, żeby okres „żałobny” kończył się
po określonym przez siebie czasie, a potem hulaj dusza. I po sprawie. Nie tak
to wygląda. Zanim dojdziesz do momentu, w którym przestaniesz tęsknić, w którym
przestaniesz się sam masochistycznie dręczyć wspomnieniami i nadziejami,
jeszcze nie raz, nie dwa gorzko zapłaczesz. Rzucisz niejedno złe słowo i
niejeden talerz.
Rzecz w tym, by sobie na to
pozwolić i zrozumieć, że to normalne. I by otaczali cię ludzie, którzy też to
rozumieją i którzy będą ocierać ci łzy, zatykać uszy na niechciane słowne
zaczepki i uchylać głowy przed latającymi naczyniami. Jeśli nie będą tego robić,
będą cię niszczyć, bo będziesz się czuć jak histeryk, masochista i kandydat do
wariatkowa. I twoi przyjaciele i ty musicie zrozumieć – żal jest normalny i na
żal trzeba mieć czas. Trzeba pozwolić sobie cierpieć, płakać, krzyczeć.
Wyrzucać z siebie to, co złamane serce produkuje.
Za kilka miesięcy jest ogromna szansa na to, że nie będziesz pamiętać o tym, nad czym dziś płaczesz.
"...płynie czas i zagaja rany,przysięgam wam. Tylko dajcie mu czas, dajcie czasowi czas"
OdpowiedzUsuń